Poważna debata na temat zapłodnienia pozaustrojowego metodą in vitro jest w Polsce niemożliwa. A powodem wcale nie są fundamentalistycznie nastawieni katolicy (od jakiegoś czasu określani w Polsce mianem talibów lub katoli), ale zwolennicy tej metody, którzy posługują się kłamstwem, insynuacją i emocjami, budując świat wielkiej mistyfikacji, w której rozmowa o faktach staje się niemożliwa.
I nie ma co udawać, że jest to strategia przypadkowa. Ona wynika ze świadomości, że w sporze na fakty zwolennicy zapłodnienia pozaustrojowego muszą przegrać. Dlatego sięgają po kłamstwa (można je też określić mitami), które mają przesłonić trudną dla nich rzeczywistość. Niedawna okładka tygodnika „Newsweek" doskonale podsumowuje wszystkie te mity.
Kto nienawidzi dzieci?
Pierwszym i najbardziej skandalicznym mitem, jakim nieustannie posługują się zwolennicy metody in vitro, jest budowanie w opinii publicznej przekonania, że sprzeciw wobec tej metody oznacza wrogość wobec dzieci nią poczętych. Tomasz Lis, który na okładce zadał pytanie: „Dlaczego nasza prawica nienawidzi dzieci z probówki", nie był pierwszym, który wytoczył taki zarzut. Przed nim w wielkim liście do dziennikarzy podobną opinię wyrazili rodzice dzieci z in vitro.
Emocjonalnie to oczywiście bardzo mocny zarzut, w przestrzeni publicznej nikt nie chce uchodzić za wroga dzieci i szczęścia rodzinnego. Problem z nim polega tylko na tym, że jest całkowicie nieprawdziwy. Nikt z przeciwników zapłodnienia pozaustrojowego nie atakował dzieci. One mają taką samą godność i takie same prawa, jak każde inne dziecko. Są niewątpliwym szczęściem rodziców, ale - i to trzeba powiedzieć zupełnie wprost - w niczym nie zmienia to moralnej oceny techniki, za pomocą której je poczęto.
A ocena ta wynika z ogromnej miłości i szacunku dla każdego dziecka, a nie tylko dla tego, któremu lekarze pozwolili się urodzić.