Zacznijmy od banków. Pierwszym etapem nowej bankowej unii ma być wspólny europejski nadzór. Na szczycie potwierdzono decyzję, że ma on być umiejscowiony w Europejskim Banku Centralnym. Unijny nadzór, zwany w unijnym żargonie SSM (single supervisory mechanism) z siedzibą we Frankfurcie, będzie więc częścią banku, w którym Polska nie ma wiele do powiedzenia.
W myśl unijnych traktatów EBC kierowane jest przez zarząd i radę dyrektorów, w skład której wchodzą szefowie banków centralnych 17 krajów strefy euro. Oznacza to, że nawet gdybyśmy chcieli wejść z prawem głosu do unii bankowej, nie dałoby się tego zrobić bez zmiany traktatów. Polska nie domagała się zaś zmiany traktatów na tym szczycie, by nikt nie uznał, że jesteśmy hamulcowym walki z kryzysem w UE. Dobrą reputację zachowaliśmy, ale osiągnęliśmy niewiele. W konkluzjach ze szczytu zawarto enigmatyczne sformułowanie, że w najbliższych miesiącach będą trwały prace nad włączeniem do nadzoru państw spoza strefy euro, które sobie tego życzą i nad zwiększeniem ich prawa w SSM. Jest to jednak gwarancja bardzo ogólna w porównaniu z konkretem decyzji dotyczących istnienia i umiejscowienia unii bankowej w ustroju UE.
- Dopóki będziemy poza strefą euro, Polska będzie uczestniczyć w jednolitym nadzorze finansowym na lżejszej zasadzie. Będziemy mieli trochę mniej praw, ale w związku z tym też trochę mniej obowiązków – mówił w piątek premier Donald Tusk. To jednak tylko część prawdy. Według różnych szacunków banki, których siedziby znajdują się w strefie euro to 60-75 proc. polskiego sektora bankowego.
A więc to nadzór we Frakfurcie będzie podejmował kluczowe decyzje dla dwóch trzecich działających w Polsce banków trochę ponad polskim KNF. Owszem, jako państwo będziemy mieli mniej obowiązków, ale decyzję o losach dużej części naszego sektora podejmować będzie zapewne Mario Draghi – suerpotężny szef EBC, który w kryzysie zyskał władzę, o jakiej nie może marzyć jakikolwiek unijny urzędnik. Przy okazji warto zwrócić uwagę, że nadzorem w Polsce zajmuje się nie NBP, lecz w efekcie ustawy z 2006 r. Komisja Nadzoru Finansowego, która bardzo dobrze sprawdziła się w kryzysie bankowym, w jaki popadły państwa strefy euro. Jak wygląda sytuacja z osobnym budżetem strefy euro? Z polskiego punktu widzenia podobnie. Choć premier Tusk ogłosił sukces – prace nad tym zostały do facto rozpoczęte.
Szef rady Herman van Rompuy powiedział, że otrzymał od rady misję przeanalizowania tematu i przedstawienia w grudniu własnych propozycji. Jeśli do tego czasu budżet całej unii na lata 2014-20 nie zostanie przyjęty (jest na to około 50 proc. szans na moje oko), dyskusje nad oboma budżetami się zbiegną, co będzie dla nas skrajnie niekorzystne. W dodatku brytyjski premier David Cameron, któremu zależało na takim powiązaniu dyskusji nad oboma ramami finansowymi, również ogłosił sukces. – Każdy, kto mówi inaczej, jest w błędzie. Z czasem będzie związek między tymi dwoma budżetami – mówił brytyjski premier. W tej sytuacji warto zadać dwa pytania. O hipokryzję i o sojusze. Na poprzedzającym szczyt zjeździe Europejskiej Partii Ludowej Donald Tusk wygłosił płomienne przemówienie potępiające unijną hipokryzję. Grzmiał, że unijni politycy mówią o jedności i pogłębianiu integracji, ale jak wracają do swoich krajów mówią wyłącznie językiem interesu narodowego, tak by trafić do swych wyborców i spełnić ich oczekiwania. Jeśli tak jest, to nic dziwnego, że sukces ogłosił Cameron. Nic dziwnego, że szeroko do kamer uśmiechał się francuski prezydent, choć wydaje się, że Francja ten szczyt przegrała. Mimo to mówił o „dobrym porozumieniu".