Bronić Zachodu, czyli czego?

Trochę irytuje obecny w książce Magierowskiego ton marudzenia na niemiecką hegemonię. Korci mnie, żeby powiedzieć: nie chcemy zacisnąć pasa, tak jak zrobiły to Niemcy za Schroedera, to nie narzekajmy na niemiecką hegemonię – pisze publicysta.

Publikacja: 24.12.2013 10:00

Red

Unia Europejska z pewnością przechodzi kryzys, być może najgłębszy w całej jej 60-letniej historii. Ten kryzys ma charakter ekonomiczno-instytucjonalny. Na słabość gospodarek krajów unijnych (obnażoną krachem bankowym w USA, a następnie atakami spekulacyjnymi na obligacje państwowe szeregu krajów strefy euro) nałożyła się niewydolność unijnych instytucji. Ale jakkolwiek spektakularny i dolegliwy dla społeczeństw, których dotknął, kryzys ten w taki czy inny sposób da się przezwyciężyć – nawet jeśli trzeba byłoby do tego demontażu strefy euro i powrotu do narodowych walut; i nawet jeśli po nim nie nastąpiłby długi okres wysokiego wzrostu PKB. Tak czy inaczej, koniunktura kiedyś wróci, a instytucje można naprawić lub rozmontować te, które uzna się za nie do naprawienia.

Dwa kryzysy

Ale strefę euro i całą Unię (podobnie zresztą jak cały świat zachodni) drąży od pewnego czasu innego rodzaju kryzys: taki, który ma charakter bardziej fundamentalny – on nie minie wraz z powrotem koniunktury gospodarczej ani wraz z naprawą instytucji. To kryzys tożsamości.

Ludzie Zachodu już nie bardzo wiedzą, kim są jako przedstawiciele tej cywilizacji. Tym samym nie bardzo są gotowi bronić wartości, które kiedyś stanowiły o specyfice ich społeczeństw. Niekiedy można byłoby nawet odnieść wrażenie, że nowi przybysze w świecie Zachodu (np. nowi członkowie Unii Europejskiej, dawniej siłą zapędzeni do wschodniego samodzierżawia) bardziej przyznają się do tej cywilizacyjnej specyfiki niż ci, którzy mogli korzystać od dawna z dobrodziejstw politycznej wolności. Zachód już nie jest tym Zachodem, o jakim marzyliśmy po tej stronie Łaby za czasów żelaznej kurtyny. Więcej: ludzie Zachodu niekoniecznie uznają tę zmianę za istotną stratę. Konfuzja.

I teraz cała trudność w rozmowie o dzisiejszych problemach Unii polega na tym, żeby celnie nazwać rodzaj współzależności między kryzysem jednego i drugiego rodzaju.

Marek Magierowski w swojej książce „Zmęczona" trafnie opisuje defekt instytucjonalny strefy euro, który walnie przyczynił się do kruchości gospodarek niektórych jej członków i sprawił, że odpowiedź na kryzys z 2008 r. była nieprosta, a kiedy już nastąpiła, to musiała bardzo boleć społeczeństwa poddane tej terapii szokowej.

Być jak Niemcy

Trafnie też definiuje rolę Niemiec w rozwiązywaniu obecnych problemów Unii. Przypomina, na czym polegał pomysł kanclerza Helmuta Kohla na przebudowę Unii w momencie upadku bloku komunistycznego i powstania warunków do zjednoczenia RFN z NRD. Kohl mianowicie gotów był przeforsować wspólną europejską walutę nawet wbrew opinii większości niemieckiego społeczeństwa, bo to ona miała być, w oczach przywódców pozostałych liderów europejskich, środkiem okiełznania ewentualnej niemieckiej hegemonii. Polityczny deal Kohla z François Mitterrandem da się opisać za pomocą formuły: niemiecka zgoda na euro za francuską zgodę na zjednoczenie Niemiec.

Przy tym Kohl miał mieć świadomość, że wspólna waluta powinna pociągać za sobą także wspólne zarządzanie gospodarką krajów, które ją przyjęły, bez czego pozostawała tworem sztucznym i zalążkiem przyszłego kryzysu. Jak wiemy, ten twór pozostał sztuczny i z pewnością ta sytuacja w jakimś stopniu przyczyniła się do obecnego kryzysu.

Trudno też nie zgodzić się z Markiem Magierowskim, gdy pisze, że chociaż waluta euro miała spętać niemieckie ambicje w Europie, w rzeczywistości okazała się instrumentem niemieckiej dominacji. Tyle że tej dominacji nie byłoby bez ogromnego wysiłku zreformowania niemieckiej gospodarki, podjętego za rządów socjaldemokratów i zielonych. To rząd Gerharda Schroedera stanął twarzą w twarz wobec słabości, niekonkurencyjności niemieckiej gospodarki u schyłku lat 90. i wyciągnął z tego konsekwencje, jakie się narzucały. Można rzec: rząd Schroedera zachował się tak, jak się zwykle nie zachowują rządy, bo boją się utraty władzy, ale w rezultacie wpędzają swoje kraje w jeszcze większe tarapaty. Schroeder przedsięwziął w latach 2003–2005 całą serię trudnych (społecznie kosztownych) reform strukturalnych znanych pod nazwą „Agenda 2010" i reformy te w ciągu kilku lat przyniosły oczekiwane efekty. I to dzięki temu dziś chadecka pani kanclerz może mówić swoim europejskim partnerom: na dłuższą metę nie ma wzrostu PKB na kredyt, musicie – tak jak zrobiły to Niemcy – zdusić wasz deficyt budżetowy, ograniczyć wasz dług publiczny i zwiększyć konkurencyjność waszej gospodarki. Godna zauważenia jest ta ciągłość myślenia o fundamentach zdrowej gospodarki u naszego zachodniego sąsiada: najpierw ordoliberalizm chadeka Erharda w latach 40., potem „Agenda 2010" socjaldemokraty Schroedera, teraz „nie ma wzrostu PKB na kredyt" chadeckiej Angeli Merkel. Da się? Niemcy pokazują, że się da.

To nie oszalałe feministki sprzeciwiają się chustom, sprzeciwia się im dobrze ponadstuletnia tradycja francuskiej laicité

Dlatego trochę mnie irytuje obecny w książce Magierowskiego ton marudzenia na niemiecką hegemonię – jakże charakterystyczny dla polskiej refleksji o polityce i gospodarce Unii Europejskiej. Pisze autor „Zmęczonej": „Wydaje się, że z tego pata można wyjść tylko w jeden sposób: wszystkie społeczeństwa krajów strefy euro powinny stać się... Niemcami. Pracować tak jak Niemcy, oszczędzać tak jak Niemcy, prowadzić księgi rachunkowe tak jak Niemcy, myśleć tak jak Niemcy. Wprowadzić ordoliberalny reżim i czytać do poduszki «Podstawy polityki gospodarczej» Waltera Euckena. Z konika polnego przepoczwarzyć się w mrówkę. Niestety w przyrodzie takie rzeczy się nie zdarzają".

Korci mnie, żeby powiedzieć: nie chcemy zacisnąć pasa, tak jak zrobiły to Niemcy za Schroedera, to nie narzekajmy na niemiecką hegemonię. Owszem, jest taki problem, że w ramach promowanych teraz przez Niemcy zmian instytucjonalnych (pakt budżetowy, unia bankowa) siła niemieckiej gospodarki sprawi, że Niemcy będą – via instytucje unijne – kontrolować gospodarki słabszych partnerów, ale niekoniecznie słabsi partnerzy będą kontrolować gospodarkę niemiecką. Tyle że na to jest tylko jedna sensowna odpowiedź: trzeba uczynić naszą gospodarkę bardziej konkurencyjną, niż to jest obecnie. Zrównoważony budżet i utrzymany w racjonalnych proporcjach dług publiczny są pierwszymi warunkami poprawienia siły naszej gospodarki. W tym sensie kasandryczny Leszek Balcerowicz ma rację jako recenzent polityki wysokich deficytów finansów publicznych. Zamiast narzekać na niemieckie porządki w Europie, odróbmy nasze zadanie domowe, a wtedy te porządki będą dla nas – obiektywnie – mniej niemieckie.

Owszem, jest problem, czy i kiedy wchodzić do strefy euro. Bo, z jednej strony, wejście przedwczesne, z gospodarką bez zdrowych podstaw, może się skończyć tak jak w przypadku Grecji. Ale, z drugiej strony, pozostanie na zewnątrz może oznaczać, że szanse na odrobienie dystansu do najwyżej rozwiniętych gospodarek oddalą się na najbliższe kilkadziesiąt lat. Stanie się tak wtedy, kiedy strefa euro przekształci się definitywnie w „twarde jądro" Unii, a kraje unijne pozostające na zewnątrz będą tylko otuliną, peryferiami dla tej prawdziwej Unii. Polska musi na zimno policzyć bilans korzyści i strat wynikających z jednego i z drugiego rozwiązania. Niemiecka hegemonia jest oczywiście częścią tego równania, ale nie opisuje go w stopniu wystarczającym. Bo inną jego częścią jest perspektywa kraju buforowego, słabo związanego z owym „twardym jądrem", a przez to bardziej podatnego na wpływy, w tym na szantaż energetyczny Moskwy. Wybór nie jest komfortowy, jak zawsze w polityce, ale narzekanie, że tak źle i tak niedobrze, nic nie zmienia.

W jednym worku

Jak wszyscy dobrze wiemy, Hiszpania była pośród tych gospodarek Unii Europejskiej, w których kryzys obnażył najbardziej dotkliwie kruche fundamenty dobrobytu. Szczególnie spektakularny był upadek sztucznie napompowanej koniunktury w dziale nieruchomości. Przykłady całych niezamieszkanych kwartałów miast i dramatu ich niedoszłych zbankrutowanych właścicieli są powszechnie znane. Wiemy, że w końcu Hiszpania musiała przyjąć unijną kuratelę, by ratować się z zapaści.

Dlatego nie dziwią obecne u Magierowskiego opisy brutalnego przebudzenia z pięknego snu o gospodarczym sukcesie. Pytanie tylko, czy hiszpańskiego krachu by nie było, gdyby nie radykalne zmiany prawno-obyczajowe przeprowadzone w Hiszpanii za rządów Jose Luisa Zapatero. Pisze Magierowski: „Dobrobyt miał być wieczny. Nie po to wszak udało się wreszcie dogonić Europę, nie po to odrzucono dziedzictwo frankizmu, nie po to wprowadzono małżeństwa homoseksualne i zliberalizowano prawo aborcyjne, nie po to Hiszpania była oblewana melasą w zagranicznych mediach, aby teraz stoczyć się ponownie do poziomu jakiejś tam Grecji, Portugalii czy podobnych nieudaczników wlokących się w ogonie gospodarczego i obyczajowego postępu".

Magierowski nie lubi homomałżeństw i nie lubi sukcesu gospodarczego zbudowanego na spekulacyjnej bańce hipotecznej. Ja też. Ale nie wkładałbym ich do jednego worka. Bo czy bańki hipotecznej w Hiszpanii nie byłoby, gdyby Zapatero nie wprowadził małżeństw gejowskich? Albo inaczej: czy konkurencyjna gospodarka niemiecka byłaby jeszcze bardziej konkurencyjna, gdyby nie zalegalizowano tam związków partnerskich (mniej więcej w tym samym czasie, kiedy dokonywano reform „Agenda 2010")? Nie łączmy ze sobą rzeczy, które przynależą do innych porządków.

Klęska multikulturalizmu

Marek Magierowski ma rację, gdy kreśli bilans polityki multikulturalizmu jako klęskę. Istotnie jest tak, że wyjściowe założenia sprzed pół wieku, z okresu rozpadu kolonializmu, całkowicie się nie sprawdziły. Zakładano wtedy, że populacje pochodzące z kompletnie innych kręgów kulturowych, skoro przyjeżdżają do krajów osiedlenia jako, bądź co bądź, goście, to będą się stopniowo asymilować do tutejszych obyczajów, a co najmniej do obowiązującego porządku prawnego.

Kolejne dziesięciolecia znaczyły w tej materii kolejne rozczarowania, stopniowo też elity krajów przyjmujących przestały mówić o asymilacji, zamiast tego zaczęto używać terminu „integracja", a dzisiaj i on wydaje się opisywać program zbyt ambitny. Te populacje bowiem, a w każdym razie istotna ich część, próbują przenieść swoje obyczaje z Czadu, Algierii czy Pakistanu do krajów osiedlenia. Mówiąc wprost: próbują żyć na Zachodzie tak, jak gdyby nigdy nie wyjeżdżali ze swoich wiosek w Czadzie, Algierii czy Pakistanie, urządzonych na modłę szariatu. Mało tego, bywa, że traktują rdzennych Europejczyków jako wrogów per se, a Europę jako teren misyjny, gdzie należy w przyszłości zaprowadzić islamskie porządki nie tylko dla imigrantów, ale także dla wywodzących się z chrześcijaństwa, a dziś generalnie zdechrystianizowanych, białych mieszkańców. Tu jest ten punkt, w którym upatrywałbym źródła największej pomyłki Magierowskiego.

Czym innym jest bowiem fakt, że ofensywa różnego rodzaju integryzmów (w tym islamizmu) następuje na terenie, na którym chrześcijaństwo zostało wykorzenione, czym innym zaś założenie, że jedyną bronią przed islamskim integryzmem jest cywilizacja chrześcijańska. Magierowski pisze, że Europa wypiera się swojego chrześcijańskiego dziedzictwa i że to polega często na głupim pędzie do nowoczesności utożsamianej z religijnym indyferentyzmem. Zgoda, bywa tak, że za tym stoi kompletna pustka.

Tyle tylko, że Magierowski przyjmuje w swojej analizie dwa założenia zupełnie aprioryczne. Pierwsze, że dałoby się na nowo zaszczepić w Europie chrześcijaństwo tam, gdzie ono wymarło, i mieć z tego w stosunkowo niedługim czasie jakieś pożytki w starciu z owymi integryzmami. Drugie, że kultura laicka jest, jak gdyby z definicji, bezbronna wobec tych integryzmów.

Na temat francuskich reakcji na islamski integryzm, przejawiających się w sporze o tzw. islamskie chusty, pisze autor „Zmęczonej", że „w debacie o nakryciach głowy francuscy politycy używali modnych haseł ze stałego arsenału organizacji feministycznych". To nieporozumienie charakterystyczne dla ogółu polskich reakcji na ten problem, które sprowadzają go do kwestii odzieżowych, powiadając, że co komu do tego, jak się ubierają młode muzułmanki. Otóż to nie jest tego typu problem, tylko problem podporządkowania kobiet. Oczywiście zdarzają się wyjątki, ale w ogromnej liczbie przypadków te młode kobiety zostają zmuszone do noszenia islamskiego nakrycia głowy, a poprzez to do uznania władzy nad swoim losem sprawowanej przez ojców, braci czy kuzynów – takie zaś traktowanie kobiet nie mieści się w standardach nie tylko feminizmu, ale – zwyczajnie i po prostu – państwa francuskiego co najmniej od początków III Republiki. To nie oszalałe feministki sprzeciwiają się chustom, sprzeciwia się im dobrze ponadstuletnia tradycja francuskiej laïcité. Tu dochodzimy do drugiego apriorycznego założenia.

Francuska laïcité narodziła się – to fakt – z walki z Kościołem katolickim. Myślę jednak, że dobrze jest, pisząc o niepolskich sporach, spoglądać na nie niepolskimi oczyma. W naszej tradycji Kościół jest raczej (może nie zgodziłyby się z tym twierdzeniem panie Środa i Szczuka, ale to ich problem) przyjacielem wolności – tak się ułożyła nasza historia. Lecz historia Francji ułożyła się inaczej i dobrze byłoby przyjąć do wiadomości, że tradycja świeckości nie jest w tym kraju żadną sowiecką agenturą (jaką była u nas np. TKKŚ) ani przejawem chorobliwej wrogości do religii, ale wyrazem aspiracji wolnościowych tłamszonych przez Kościół sprzymierzony z absolutystycznym państwem. Tak tam po prostu było, choć u nas było zupełnie inaczej. Ale skoro tam było właśnie tak, to trzeba zrozumieć, że Francuzi patrzą diametralnie inaczej na właściwe relacje państwo – Kościół niż Polacy i nie musi to być zaraz umysłowa aberracja.

Marek Magierowski ma rację, gdy pisze, że Europa goni w piętkę, stygmatyzując wszelkie przejawy religijności, ale nie ma jej, gdy wyobraża sobie, że tarczą na islamizm może być chrześcijaństwo, a nie może być nią państwo neutralne. Jest inaczej: nie ma powrotu do dawnej christianitas, a państwo w warunkach pluralizmu kulturowego nie może być ani proislamskie, ani prochrześcijańskie.

Autor jest politologiem i publicystą, pracował m.in. w „Tygodniku Powszechnym" oraz „Gazecie Wyborczej". Opublikował m.in. książki „Polski Kościół, polska demokracja" (1999), „Tropem SB. Jak czytać teczki" (2007), „Cena przetrwania? SB wobec Tygodnika Powszechnego" (2011)

Opinie polityczno - społeczne
Michał Szułdrzyński: Fotka z Donaldem Trumpem – ostatnia szansa na podreperowanie wizerunku Karola Nawrockiego?
Opinie polityczno - społeczne
Estera Flieger: Rosyjskie obozy koncentracyjne
Opinie polityczno - społeczne
Jędrzej Bielecki: Donald Trump, mistrz porażki
Opinie polityczno - społeczne
Marek Migalski: Źle o Nawrockim, dobrze o Hołowni, w ogóle o Mentzenie
Materiał Promocyjny
Tech trendy to zmiana rynku pracy
Opinie polityczno - społeczne
Wybory prezydenckie zostały rozstrzygnięte. Wiemy już, co zrobi nowy prezydent
Materiał Partnera
Polska ma ogromny potencjał jeśli chodzi o samochody elektryczne