Mam pięcioro dzieci. Troje chodzi do szkoły. Co roku we wrześniu staję się szczęśliwym posiadaczem trzech nowiutkich, pachnących zestawów podręczników dla moich dzieci. Zaszczyt ten kosztuje mnie ok. 1000–1500 zł. Podobny problem dotyka milionów rodziców w całej Polsce.
My, rodzice, nie potrafimy tylko zrozumieć, dlaczego nasze młodsze dzieci nie mogą korzystać z książek starszych braci i sióstr? Dlaczego dobre jeszcze podręczniki lądują na półkach, by pokryć się kurzem? Dlaczego co roku państwo zmusza nas do kupowania nowych książek, nakładając na nas podręcznikowy podatek? Dlaczego koniecznie musimy mieć nowe książki do matematyki czy polskiego? Czy zasady dodawania albo koniugacji zmieniają się co 12 miesięcy? Gdy śledzimy zawartość nowych podręczników, dlaczego zauważamy, że jedyne zmiany polegają na tym, iż Dorotka z przykładu X zmienia się w Krysię, a Jaś z zadania o liczbie jabłek w kapeluszu zyskuje miano Krzysia?
Sposób zaopatrywania uczniów i szkół w książki jest absurdalny i horrendalnie drogi. Co roku rodzice wydają na podręczniki około miliarda złotych
Zalegalizowana kradzież
Rząd postanowił rozpocząć walkę z tą patologią. Popieram go w tym jednoznacznie. Czas najwyższy, by w kraju, w którym zarobki w porównaniu z cenami są śmiesznie niskie i gdzie przestały się rodzić dzieci, ukrócić proceder zalegalizowanego okradania rodziców.
To, co zapowiedział w miniony piątek premier Donald Tusk – podręcznik w klasach 1–3 kupi za nasze podatki państwo i da naszym dzieciom – to rozsądna propozycja. Taki lub podobny system powinien zostać rozszerzony na cały okres edukacji – aż do matury.