Jedynym efektem wydarzeń z ostatnich miesięcy na Ukrainie, który nie budzi żadnych wątpliwości, a wyłącznie aplauz, jest obalenie licznych tam do niedawna pomników Lenina. Inne wydarzenia i ich skutki nie są już tak jednoznaczne. A przynajmniej nie tak jednoznaczne, jak przedstawiają je zadziwiająco zgodnym chórem i media wszelkich orientacji, i europejscy, a także zamorscy politycy wizytujący kijowski Majdan.
Obraz, jaki suflują opinii publicznej, jest naprawdę piękny. I wzruszający. Oto poddani dyktatora, cierpiący dotąd w milczeniu, pewnego dnia zbuntowali się spontanicznie i zgromadziwszy się na głównym placu stolicy, podjęli całkowicie pokojowy protest. Bezbronny tłum demonstrantów stanął naprzeciw uzbrojonych po zęby oddziałów Berkutu. Ich pokojowy protest śledził cały świat.
A na użytek tej opowiastki stworzono nawet specjalny język. Gdy telewidz widział na filmie młodych ludzi w kaskach, z zasłoniętymi twarzami, z metalowymi rurkami w rękach, szarpiących się z milicjantami w świetle płonących barykad, komentator objaśniał, że właśnie nastąpił „pokojowy atak" manifestantów.
Entuzjaści bolszewizmu
Jednak rzeczywistości nie da się wtłoczyć w scenariusz rzewnej opowiastki dla mas. Padły strzały. Z obydwu stron. Zginęli młodzi ludzie. I zrobiło się strasznie. Wszystkie późniejsze wydarzenia na Ukrainie, z groźbą rosyjskiej interwencji z ostatnich dni włącznie, są tylko konsekwencją owego czwartku na Majdanie, gdy padły strzały. Bo już niczego nie da się odwrócić. Ani uklepać.
Nad Ukrainą wisi groźba rosyjskiej interwencji. Wojny światowej z tego nie będzie, bo nikt nie zechce umierać za Kijów