Aleksander Kwaśniewski - aktualnie biznesmen, wcześniej Prezydent III Rzeczpospolitej, a jeszcze wcześniej minister w strukturach komunistycznej władzy, a najwcześniej, na samym początku politycznej kariery, studencki aparatczyk w socjalistycznych organizacjach, wygłosił mowę pogrzebową nad prochami zmarłego generała Ludowego Wojska Polskiego - Wojciecha Jaruzelskiego, szlachcica z krwi, gimnazjalisty zakonu Marianów, endeka, Sybiraka, który walczył z Niemcami, potem z Polakami (żołnierzami wyklętymi), z Ukraińcami, Żydami, Czechami i Słowakami (1968), poplecznika Bieruta i Rokossowskiego, współpracownika Informacji Wojskowej, studenta Wieczorowego Uniwersytetu Marksizmu-Leninizmu, członka Komitetu Centralnego Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej, pierwszego sekretarza tej organizacji, naczelnego dowódcy LWP, twórcy i organizatora „stanu wojennego" w uznaniu zasług dla sowieckiego imperium odznaczonego orderem Lenina (najwyższe odznaczenie w ZSRR), wreszcie kontraktowego Prezydenta.
Aleksander Kwaśniewski mowę wygłosił piękną. Pełną werwy i namiętności. W uniesieniu i z ogniem w oczach mówił o obronie pamięci i czci generała, i nawet się nie zachwiał jak w Katyniu czy Charkowie, czy innych miejscach i trybunach. Stał jak kamień - rzec by można – stalowy - stalinowski, i popisywał się swoją historyczną niewiedzą stwierdzając autorytatywnie, że oto nadszedł czas pochówku najwybitniejszego współczesnego Polaka. I ani razu się nie nawet nie zakrztusił, i słowem nie wspomniał o innych, wybitnych działaczach ruchu komunistycznego. I to wzbudza mój niesmak, protest, ponieważ w tej kategorii wielu znalazłoby się kontrkandydatów. Ot, dla przykładu, gen. Berling. Jakże podobny życiorys! Albo pierwszy w ludowej ojczyźnie prezydent Bierut (tw. „Tomasz").
Nie miejsce tu jednak na Berlinga i „Tomasza", porównywanie ich z gen. Jaruzelskim, czy z innymi. Niech ranking zasłużonych dla utrwalenia władzy ludowej w Polsce ułożą historycy. Tych największych i tych pomniejszych. Wpisujących swój życiorys w komunistyczną macierz. Wszystkich zasłużonych dla zniewolenia Polaków. Rzecz bowiem nie w życiorysach oportunistów, czy oprawców, a cmentarnych gwizdach rozwścieczonej gawiedzi. Ponurym wietrze naszej współczesnej historii. Gwizdach i okrzykach być może zrozumiałych i usprawiedliwionych, lecz nie w tym miejscu, czasie i okolicznościach. Ale to gawiedź zapewne niepolska, niechrześcijańska była, jacyś innowiercy o głosach chrapliwych, skądś tam przybyli. Ale i ta interpretacja zasmuca, bo wszystko odbyło się na polskim cmentarzu.
I jak tu teraz mówić o naszej, ponoć wielkiej tolerancji, kulturze, chrześcijańskiej pokorze, zadumie nad śmiercią? Gdzie bowiem skryć ma się ból żony generała, córki, wnuka? Za nieudolnością organizatorów pogrzebu, którzy nie byli w stanie ani przewidzieć, ani zapobiec takiemu scenariuszowi? Za bezczelnością partyjnych koleżków namiestnika, co przyszli manifestować swoją butę i poparcie dla stanu wojennego? Ból najbliższej rodziny pozostanie ludzkim bólem, a ludzkiego bólu mnożyć nie należy. Bez względu na okoliczności i polityczne przekonania. O tym wspomniał mądry biskup w czasie mszy świętej odprawionej w intencji zmarłego. Ale kto w Polsce słucha mądrych biskupów?