Mam świadomość, że moment jest trudny i dla wszystkich tych, którzy nie życzą sobie Jarosława Kaczyńskiego u władzy, perspektywa objęcia przez Donalda Tuska stanowiska w Brukseli wydaje się czarnym koszmarem i początkiem końca koalicji. Zwłaszcza teraz, kiedy po kolejnej odsłonie procesu zjednoczeniowego pod sztandarem PiS doszło do połączenia sił Kaczyńskiego, Gowina i Ziobry.
Ale mimo to, a może nawet wskutek tych właśnie okoliczności, liderzy Platformy – a przede wszystkim sam Donald Tusk – winni zrobić sobie europejski rachunek sumienia i na poważnie zważyć wszystkie argumenty za i przeciw. Bo – paradoksalnie – jednoczenie się polskiej prawicy nie jest najważniejszym z procesów, jakie dzieją się w sferze polskiej polityki ani tym bardziej w Europie, a wejście Tuska w buty Van Rompuya może zarówno naszej, jak i europejskiej polityce dać zupełnie nowy impet.
Tusk i Putin
Trudno mi oceniać, jakie są osobiste relacje obu polityków, ale dotąd dla kremlowskiego jedynowładcy Donald Tusk był ledwie liderem rządu niewielkiego i skażonego antyrosyjskim kompleksem narodu znad Wisły. Mówiąc krótko: Putin z Tuskiem w ogóle się nie liczył, czego najlepszym dowodem jest sprawa wraku polskiego Tu-154M zalegającego na składowisku złomu pod Smoleńskiem.
Polski rząd był w najlepszym wypadku wobec Rosji petentem, ale i to rzadko, bo najczęściej występował w roli karconego za byle przewinienie krnąbrnego uczniaka. O prawdziwej polityce Putin zwykł rozmawiać z Angelą Merkel i Francois Hollande'em, a liczy się tak naprawdę z przywódcami Chin i Barackiem Obamą.
Najbardziej żenujące jest to, że przeciwnicy scenariusza brukselskiego Tuska mają tylko jeden argument: bez Tuska do władzy dojdzie Kaczyński