Kiedy rozmawiam ze społeczno-ekonomicznymi ekspertami III RP wszelkiej maści i wątpliwej proweniencji (choć nie tylko z takimi), zastanawiam się, jak uchwycić i przedstawić im istotę tego, co zaszło w Polsce w sferze społeczno-gospodarczej przed ćwierćwieczem i jaki ma to związek z dniem dzisiejszym.
Dziesięć lat zaniechań
Pomijam swoiście ideologiczny spór, który rozgorzał w łonie samej „Solidarności" pomiędzy związkowo-lewicowymi Aleksandrem Małachowskim, Karolem Modzelewskim i Ryszardem Bugajem a rynkowo-liberalnym Leszkiem Balcerowiczem. Spór ten w istocie zdecydował o kierunku przemian i ich społecznej cenie, ale który de facto nie jest dziś najważniejszy.
Nigdy się oczywiście nie dowiemy, jak wyglądałaby Rzeczpospolita dzisiaj, gdyby ów związkowo-lewicowy nurt wykazał się większym uporem i determinacją, ale obecny stan państwa nie jest już skutkiem balcerowiczowskiej terapii szokowej i niewielkiej siły przebicia wspomnianej trójki (skądinąd znakomitych postaci polskiej lewicy, o jakich SLD może tylko dzisiaj pomarzyć), lecz w znakomitej mierze jest wynikiem ostatnich dziesięciu lat zaniechań w kwestii systemowych zmian w najważniejszych obszarach funkcjonowania państwa.
Mam na myśli m.in. brak reform w systemie ubezpieczeń społecznych, archaiczny model edukacji, rozbudowany system przywilejów w wybranych grupach zawodowych, skomplikowany system podatkowy wraz z fiskalizmem blokującym rozwój przedsiębiorczości, legislacyjną biegunkę wraz z niewydolnym systemem sądowniczym i prokuratorami nadużywającymi swoich uprawnień. Do tego dochodzą populistyczne i pozorne rozwiązania w obszarach górnictwa, administracji, energetyki, a nawet polityki historycznej, za które już niebawem będziemy musieli słono zapłacić.
Tak więc spór o drogę, którą wybrał przed 25 laty Leszek Balcerowicz, jest dziś ściśle teoretyczny, a próba jej oceny z dzisiejszej perspektywy, gdy mamy już pełne dane empiryczne, byłaby intelektualnym oszustwem i siłą rzeczy czystą spekulacją.