„Usłyszałem, jak Theo van Gogh błaga o litość. – Nie rób tego! – krzyczał. Zobaczyłem, jak pada na ścieżkę rowerową. Jego zabójca był tak spokojny. To naprawdę mną wstrząsnęło. Jak można zamordować człowieka z zimną krwią, tak po prostu, na ulicy? Całymi tygodniami nie spałem. (...) Co noc widzę, jak Theo van Gogh pada, a Mohammed B. kończy swoją robotę. (...) Od tego czasu ufam niewielu ludziom. Mohammed B. mógłby być moim sąsiadem. Jeśli powiem »pier... czarnuchu« do Surinamczyka, zostanę uznany za rasistę, mimo że on może mówić o mnie per »białas«. W dzisiejszych czasach nie można już mówić tego, co się myśli. Staliśmy się cudzoziemcami we własnym kraju".
Przytoczony powyżej cytat otwierał książkę Iana Burumy „Śmierć w Amsterdamie. Zabójstwo Theo van Gogha i granice tolerancji". W Polsce wymienioną publikację polecał nie kto inny, jak daleki, może nawet najdalszy od ksenofobii Adam Michnik, a było to zaledwie siedem lat temu, w 2008 r. Jaka zmiana nastąpiła w ciągu tego czasu?
Won z mojej firmy, babo jedna!
Badaniem islamu i zachowań jego wyznawców zajmuję się od kilkunastu lat, piszę teksty naukowe, które trafiają do dość wąskiego grona odbiorców, i staram się nie zabierać głosu w bieżących kwestiach politycznych.
Pierwszym mocnym impulsem, który zachwiał moim brakiem zaangażowania, była historia opowiedziana przez koleżankę, prawniczkę z Wrocławia, jaka jej się przytrafiła jesienią 2014 r. Została poproszona o reprezentowanie pięciu kobiet zatrudnionych w firmie, której głównym udziałowcem był obywatel jednego z państw Zatoki Perskiej.
Negocjacje z polskim wspólnikiem przebiegały w miarę rzeczowo, do czasu, aż zjawił się arabski właściciel. Rozmowa z nim trwała do momentu, w którym prawniczka stwierdziła, że nie ma on racji, myli się, ponieważ polski kodeks pracy stanowi inaczej. Arabski przedsiębiorca stężał na twarzy, jego pracownice zbladły i „spięły pośladki". Zakrzyknął po angielsku: „Won z mojej firmy, babo jedna. Kobieta nie będzie pouczała mężczyzny". Cóż miałam zrobić, wyszłam, zakończyła koleżanka.