Gdybyśmy żyli w innych czasach, zapewne słyszelibyśmy już o wielu dymisjach. Najważniejsze ambasady były obsadzane za rządów PiS przez nominatów politycznych: osoby, które mocno zaangażowały się we frontalny atak na Donalda Tuska, z uznaniem go za sojusznika Władimira Putina włącznie. Może więc dziwić, że po październikowych wyborach żadna z nich nie uznała, iż nie może służyć pod nowym rządem i premierem.
W jakich stolicach zostaną wymienieni ambasadorowie?
Jeśli mimo wszystko szefów przynajmniej niektórych placówek dyplomatycznych rozdzierały wyrzuty sumienia, wkrótce będą to mieli za sobą. Tydzień temu „Rzeczpospolita” ujawniła, że Radosław Sikorski podjął decyzję o odwołaniu czterech ambasadorów: przy NATO, w Rzymie, Limie i Rydze. Pisaliśmy też, że tego lata w ich ślady pójdzie kilkanaście kolejnych ambasadorów w kluczowych krajach. „Gazeta Wyborcza” podaje teraz nazwiska niektórych dyplomatów, którzy mają wkrótce objąć placówki w Rzymie (Ryszard Schnepf), Berlinie (Jan Tombiński) czy Kijowie (Piotr Łukasiewicz). Rząd chciałby również zastąpić w Waszyngtonie Marka Magierowskiego przez Bogdana Klicha oraz wreszcie mianować przedstawiciela naszego kraju w Izraelu.
To wciąż tylko początek fali wymiany, która wkrótce obejmie około 50 ambasadorów. Pomijając kwestie honorowe, chodzi tu przede wszystkim o skuteczność działania państwa. Nie jest ona bowiem możliwa, jeśli premier nie ma zaufanych współpracowników w kluczowych stolicach świata. To warunek konieczny, aby koordynować dyplomatyczno-polityczną obronę przed Rosją, budować koalicje pozwalające na obronę interesów naszego kraju w Unii Europejskiej i szykować się na ewentualną zmianę w Białym Domu po wyborach w listopadzie.
Czytaj więcej
Potwierdziły się informacje "Rzeczpospolitej" w sprawie ambasadorów Polski. Do kraju wracają przedstawiciele RP we Włoszech, na Łotwie i w Peru oraz przy NATO.
Donald Tusk był skłonny do kompromisu z prezydentem Andrzejem Dudą. Kilka miesięcy temu
Ale ten ruch oznacza też de facto modyfikację ustroju konstytucyjnego państwa. Do tej pory nie było przecież jasne, do jakiego stopnia polityka zagraniczna jest domeną prezydenta, który mianuje i odwołuje ambasadorów, a do jakiego stopnia premiera, który współpracuje z tymi ambasadorami na co dzień. Teraz ciężar kompetencji przesunął się zdecydowanie na korzyść tego drugiego.