Właśnie – po krótkiej i bardzo ciężkiej chorobie – odeszła jedna z niewielu najbliższych mi osób, ukochana córka Asia; zawsze dzielna, czuła i optymistyczna. Cztery miesiące przed śmiercią poślubiła swego długoletniego partnera, przedtem zbudowała z nim piękny dom w lesistej miejscowości podwarszawskiej, robiła plany na wspólną przyszłość. Dlaczego nie odchodzi starzec jak ja, ale kobieta kochająca i kochana?

Modliliśmy się za nią gorąco, nie tylko ja sam. Więc dlaczego? Gdzież jest Bóg, do którego wznosimy modły nie o własną pomyślność, ale o ratunek najbliższych? Może w ogóle go nie ma? Na pewno nie jest dobrotliwym pasterzem ani spolegliwym ojcem dbającym o pomyślność dziatwy, co najtrafniej obrazuje oleodruk przedstawiający nieletnią parę na kładce ponad przepaścią osłanianą przez troskliwego anioła. Dlaczego nie wysłuchał modłów milionów istnień spalonych w piecach Birkenau i Treblinki, zgnojonych w łagrach Kołymy, zmiażdżonych w nikomu niepotrzebnych wojnach w Syrii, Iraku, Ukrainie, gdziekolwiek?

Czym jest świat, gdzie żyjemy? Kłębowiskiem bezmyślnie okrutnych przypadków albo areną, po której swobodnie hula rozpasane zło, jak drapieżnik pożerający przywiązanych do pali skazańców? Bo na pewno nie jest łąką, gdzie pasą się owieczki pod pieczą Pasterza; jedynie słusznego, bo zatwierdzonego przez panujący tam obrządek.

Tym, co sprawia, że modlę się nadal, jest Chrystus, bo chrześcijaństwo to jedyna religia, która nie nakazuje składania ofiar i czci wyniosłego Boga, ale w której Bóg sam złożył człowiekowi ofiarę z siebie. Męka i śmierć Chrystusa mówi nam, że jesteśmy dla Niego ważni i potrzebni, tylko dlatego, że On także wierzy w nas. Dlatego musimy dzielnie wędrować przez dżunglę cierpienia i złych przypadków bez nadziei, że spotka nas sprawiedliwa nagroda. Jego zmartwychwstanie mówi nam, że w ostatecznym rachunku dobro zwycięży nad złem, choć nie nastąpi to na tym padole ani w tej przestrzeni. Ewangelia Chrystusa zaczyna się tam, gdzie kończy się starotestamentowa Księga Hioba.