Od kilku dni przez internet przetacza się burza. Lekarka krytykowana jest za swoje działania a narodowy ubezpieczyciel sprawdzi, czy badanie USG, które ginekolożka wykonała koleżance, nie nadwyrężyło państwowego budżetu. I dobrze, że te informacje dotarły do NFZ, bo jak się okazuje, Fundusz odkrył właśnie, że system dostawania się do lekarza po znajomości ma się całkiem nieźle. I od lat się to nie zmienia.
Polska podobno jest krajem, który stawia na politykę prorodzinną. Mamy świadczenie 500 plus, roczne urlopy macierzyńskie czy wsparcie dla tych kobiet, które chcą opiekować się dzieckiem w domu do czasu, aż ukończy ono trzeci rok życia. Niestety, w całym tym wsparciu zabrakło postawienia na opiekę położniczo-ginekologiczną.
Czytaj więcej
NFZ przejmie finansowanie części świadczeń i zadań, które w tej chwili pokrywane są z budżetu państwa.
Po pierwsze, te pary, które mają problem z poczęciem dziecka, muszą leczenie a także ewentualną procedurę in vitro sfinansować z własnej kieszeni. To dlatego, że obecny rząd wycofał się z jego finansowania. A po drugie - ciążę też zazwyczaj prowadzi lekarz w prywatnej przychodni, bo w państwowych kolejki są tak długie, że czasami kobieta doczekałaby się takiej wizyty już po porodzie. Są też miejsca w Polsce, w których w ogóle nie ma dostępu do ginekologa na NFZ – co pokazuje raport NIK z 2018 r. Wynika z niego, że np. na Podlasiu ponad 78 proc. gmin nie ma dostępu do poradni ginekologiczno-położniczej. Na Mazowszu – blisko 62 proc. W innych rejonach kraju takich gmin jest od 30-60 proc. na województwo.
Policzmy teraz koszty – kobieta w ciąży widuje swojego lekarza co najmniej raz w miesiącu, a przed porodem częściej. Każda wizyta wraz z usg to mniej więcej 500 zł. Czyli cała ciąża to wydatek kilku tysięcy złotych. Albo więcej, jeśli jest powikłana i potrzebne jest wsparcie farmakologiczne. Czasami usg trzeba robić częściej i na lepszym sprzęcie niż jest w prywatnym gabinecie. Wtedy często lekarz zaprasza do szpitala w którym pracuje i tam robi dodatkowe usg.