Nie inaczej jest z pomnikiem katyńskim w Jersey City. Sugestywna rzeźba Andrzeja Pityńskiego (czy prezydent Duda musiał odznaczać niezłego, ale nie aż tak wielkiego rzeźbiarza orderem Orła Białego?) jest najważniejszym polskim akcentem w metropolii nowojorskiej. Jestem z nią związany, bo w 1991 roku, kiedy odsłaniano pomnik, Polonia poprosiła konsulat generalny RP, którym wówczas kierowałem, o poprowadzenie uroczystości, bo jej skłócone odłamy nie mogły się dogadać. Jednym z ważniejszych elementów było wyznaczenie postawnego wicekonsula do przytrzymania za poły marynarki pewnego działacza, który nie krył się z zamiarem wyjawienia swojej prawdy o Katyniu: „Żydy to zrobiły!". Tymczasem przemówienie ze strony amerykańskiej wygłaszał szanowany senator o starozakonnych korzeniach. Na szczęście wszystko utrzymaliśmy w ramach dobrego smaku, chociaż o niejednej śmiesznej i zarazem strasznej sprawie z tym pomnikiem związanej można byłoby napisać.
Tłem awantury jest gęba antysemitów, którą sobie przyprawiliśmy nieszczęsną nowelizacją ustawy o IPN. Nikt nie lubi wezwania: „Kochajcie nas albo pójdziecie siedzieć!", zwłaszcza Żydzi. To właśnie w połączeniu z powszechną w USA ignorancją historyczną sprawiło, że miejscowy burmistrz znieważył marszałka polskiego Senatu. Ale to marszałek Karczewski, przepychając durne prawo, sam podciął gałąź, na której siedzi. Lepiej poszukać żydowskich sojuszników do walki z bzdurą „polish concentration camps"; tak jak kiedyś przysłużył się Polsce sam Abraham Foxman, dziś już emerytowany dyrektor Anti-Defamation League. Na szczęście w sprawie sporu o pomnik zarysowuje się kompromis, więc może też ucichnie nikomu niepotrzebna wojna o ustawę dotyczącą mienia ofiar Holokaustu.