Amerykanie z dużym zdziwieniem zareagowali na zmianę polskiego stanowiska w sprawie tarczy antyrakietowej. Najwyraźniej wcześniejszych zapowiedzi polityków Platformy Obywatelskiej nie traktowali zbyt poważnie. Liczyli na to, że bezwarunkowa niemal miłość Warszawy do Waszyngtonu jest wieczna.
O tym zaskoczeniu świadczą wypowiedzi przedstawicieli amerykańskiej administracji, a także błyskawiczna wizyta w Warszawie podsekretarza stanu USA Daniela Frieda, który odwiedził nasze MSZ i prezydenta Kaczyńskiego chwilę po tym, jak Bogdan Klich przedstawił w Waszyngtonie polskie warunki. Tak szybka wizyta nie jest normalną praktyką.
Kiedy po raz pierwszy pojawił się amerykański pomysł tarczy antyrakietowej i polskiego w nim uczestnictwa, większość klasy politycznej, a w każdym razie jej postsolidarnościowej części, była mniej więcej przekonana, że powinniśmy wziąć udział w tym projekcie. Zwyciężył pogląd, że im bardziej będziemy wpleceni w międzynarodowy system bezpieczeństwa, im bardziej trwały będzie nasz związek z Waszyngtonem, tym lepiej dla naszego bezpieczeństwa. Proste zestawienie naszych doświadczeń historycznych z potęgą militarną Stanów Zjednoczonych podpowiada, że amerykańska infrastruktura militarna w naszym kraju może być czynnikiem zabezpieczającym nas.
Z tym przekonaniem ekipa PiS, kiedy doszła do władzy, bardzo ochoczo przystąpiła do rozmów z Waszyngtonem. Rząd PiS stawiał z jednej strony liczne warunki, ale z drugiej premier Jarosław Kaczyński, praktycznie zanim jeszcze rozpoczęły się negocjacje, zadeklarował, że Polska jest zainteresowana przystąpieniem do tego projektu. Amerykańska administracja wiedziała więc, że nie natrafi na specjalny opór w Warszawie, a polski rząd nie będzie upierał się przy wygórowanych warunkach.
Tusk musi zdecydować: ważniejsze jest dla niego bezpieczeństwo państwa czy popularność premiera i rządu