W 2004 roku Zgromadzenie Parlamentarne Rady Europy uznało media publiczne za jedną z najważniejszych instytucji społeczno-politycznych stworzonych przez demokracje europejskie w XX wieku i wezwało rządy do podjęcia „wyraźnego zobowiązania politycznego, że zapewnią istnienie silnych i zdrowych mediów publicznych i przystosują je do wyzwań epoki cyfrowej”. Determinacja w obronie struktur, które drogo kosztują i są źródłem konfliktów, wynika z prostej konstatacji: media publiczne odgrywają rolę, której nadawcy komercyjni odgrywać nie chcą lub nie mogą.
Jakiś czas temu francuski analityk prognozował, że Indie wkrótce będą światowym mocarstwem. Rzadko komu wówczas podobne myśli chodziły po głowie, więc zapytałam o przesłanki. Odpowiedział jednym tylko argumentem: Indie mają najlepszą prasę na świecie. Minęło 11 lat i brytyjski premier Gordon Brown twierdzi, że Indiom należy się stałe miejsce w Radzie Bezpieczeństwa, a inne instytucje międzynarodowe trzeba przebudować, by odzwierciedlały rolę Indii w świecie.
Mocarstwowość Polsce nie grozi, to pewne, i często zapominamy, jak istotnym czynnikiem rozwoju są media. Ale czy media publiczne?
W debacie nad nową ustawą medialną pojawiły się głosy zwątpienia w sens istnienia mediów publicznych. Gdy wszyscy są zmęczeni nieustanną awanturą o TVP, gdy końca sporów nie widać, musiał się pojawić pomysł najprostszy z możliwych: sprzedać i zapomnieć. Skoro protagoniści grają znaczonymi kartami, skoro wypracowanie konsensusu politycznego, który nie byłby traktatem rozbiorowym i tworzył warunki normalnego funkcjonowania TVP, jest zadaniem herkulesowym, po co się trudzić?
A jednak warto. Warto też wiedzieć, co mówi się na ten temat w Europie, bo wyzwania, jakie przed nami stoją, są podobne.