Czyżby największą winę za zamieszanie związane z ratyfikacją traktatu lizbońskiego ponosiły… zmarnowane butelki szampana? Polska delegacja w Brukseli w zeszłym tygodniu już się cieszyła na to, że spokojnie traktat zostanie przyjęty przez Sejm, co de facto rozstrzygnie o jego ratyfikacji. Strumieniem szampana premier Tusk zamierzał zmyć z Polaków piętno eurosceptycyzmu i przejść do historii jako premier, któremu udało się zawrócić Polskę z nacjonalistycznego bezdroża na właściwe europejskie tory. I chyba tylko to wyjaśnia bezsensowny pośpiech z ratyfikacją, w efekcie którego stanęliśmy dziś w martwym punkcie.
Eskalacji sporu winne są oczywiście obie strony tego konfliktu. Prawo i Sprawiedliwość ponosi odpowiedzialność przede wszystkim za to, że ciągle nie wyjaśniło społeczeństwu powodów swojego paradoksalnego zachowania. Na pierwszy rzut oka mamy do czynienia ze sprzecznością: PiS protestuje przeciwko traktatowi, który samo wynegocjowało. Zamiast jednak przedstawić spójną argumentację, politycy tej partii oskarżali Platformę o zdradę polskich interesów, nie wyjaśniając precyzyjnie, na czym ta zdrada miałaby polegać.
Z drugiej strony PO została głucha na – rzadkie zresztą – konkretne argumenty Prawa i Sprawiedliwości, wykorzystując okazję do oskarżenia go o europejskie fobie i robienie z Polski pośmiewiska. Prawem silniejszego sprowadziła ten spór do absurdu.
Dlaczego konflikt jest tak mało merytoryczny? Bo żadna ze stron nie była do niego przygotowana. Uzasadnienia PiS nieustannie ewoluowały, a postępowanie Platformy bardzo szybko się do nich dostosowywało. Ten swoisty maraton PiS i PO sprawiał wrażenie, jakby co kilka godzin do partyjnych siedzib docierały nowe prawnicze ekspertyzy, w których wyjaśniano, czym się różni uchwała od ustawy, jaka treść ustawy ratyfikacyjnej jest zgodna lub sprzeczna z konstytucją.
Warto przypomnieć, że jednym z argumentów przeciwko referendum w sprawie traktatu była obawa, iż Polacy głosowaliby w ciemno: nikt traktatu nie przeczyta, a jak przeczyta, to nie zrozumie. Widać dziś wyraźnie, że z posłami sytuacja nie wygląda lepiej. Stali się zakładnikami prawniczych ekspertyz, bez których błądzą, jak dzieci we mgle. Eksperci zaś również mają swe poglądy, sympatie i interesy. Prawo unijne okazuje się więc tajemnym pismem, które rozumieją tylko nieliczni. Skoro – jak donosiła wtorkowa „Rzeczpospolita” – nawet polska delegacja pogubiła się w traktatowej materii, jak możemy być spokojni o przyszłość?