Szansa na powrót do śmiałej polityki

Uznanie traktatu lizbońskiego za martwy pozwoli nam wrócić do naszych postulatów. Zacznijmy od walki o 100 proc. dopłat dla polskich rolników i o wstrzymanie budowy gazociągu bałtyckiego – pisze były marszałek Sejmu

Publikacja: 04.07.2008 01:11

Red

Na początku roku przestrzegałem przed ekspresowym tempem ratyfikacji traktatu lizbońskiego („Co nagle, to po diable”, „Rzeczpospolita” z 8 stycznia 2008 r.). Zachęcałem do poczekania na stanowiska państw, bo znaliśmy tylko stanowiska rządów. I zwracałem uwagę na przyszłe decyzje Wielkiej Brytanii, Czech i Irlandii. Dziś je znamy. Jednak na szczęście – mimo przyjęcia ustawy ratyfikacyjnej – Polska traktatu nie ratyfikowała i dziś znów możemy spokojnie wybierać polską strategię wobec reformy.

Najpierw jednak trzeba jasno i ostatecznie rozstrzygnąć kwestię ratyfikacji, tym bardziej że stanowisko prezydenta Lecha Kaczyńskiego w tej sprawie do końca zdefiniowane nie jest. W pierwszych wypowiedziach po irlandzkim referendum prezydent zapowiadał ratyfikację mimo wszystko, uzależniając ją tylko od przyjęcia ustawy kompetencyjnej konsumującej zawarty z Donaldem Tuskiem ratyfikacyjny układ z Juraty. W tym czasie Lech Kaczyński zapowiadał w Wilnie „przekonywanie Irlandczyków”, a prezydencki minister Michał Kamiński deklarował, że „Polska nie będzie problemem, bo prezydent jest zwolennikiem traktatu”.

Ale w ostatni wtorek prezydent oświadczył, że „w tej chwili sprawa traktatu jest bezprzedmiotowa, trudno jednak powiedzieć, jak to się skończy”. Po czym dał do zrozumienia, że traktat podpisze, jeżeli Irlandia zmieni swoją decyzję. Opinia publiczna wciąż więc czeka na odpowiedź, czy Polska ratyfikuje traktat, którego już nie ma.

Rzecz jest nadzwyczaj poważna, bo przesądza kierunek naszej strategii politycznej. Ratyfikując traktat, prezydent przekreśli możliwości wznowienia polskich postulatów w debacie nad przyszłością Unii. Ratyfikując – lub choćby zapowiadając ratyfikację – włączymy się w chór głosów wołających o znalezienie sposobu na unieważnienie irlandzkiej decyzji.

Ale konsekwencje ratyfikacji idą jeszcze dalej: stawką jest sama zasada jednomyślności, kamień węgielny naszej suwerenności w Unii Europejskiej. Ratyfikując traktat, a więc traktując irlandzkie „nie” jako decyzję bez znaczenia, ograniczamy sobie możliwość sięgnięcia po ten sam instrument.Na czym polega problem z jednomyślnością, znakomicie pokazuje stanowisko Wojciecha Sadurskiego, jednego z najbardziej zagorzałych zwolenników wzmocnienia władzy Unii („Irlandzka lekcja”, „Rzeczpospolita” z 24 czerwca 2008 r.). Sadurski najpierw kusi zwolenników państw narodowych jako podmiotów współpracy europejskiej. Pisze, że traktat oznaczał w sumie niewielkie pogłębienie integracji, bo zakładał „pozostawienie najbardziej drażliwych sfer w domenie głosowania jednomyślnego”. Za chwilę jednak skuszonym obrońcom suwerenności odbiera przynętę, grzmiąc, że „referendum irlandzkie (a wcześniej referenda francuskie i holenderskie) pokazało, jak absurdalna jest procedura zmiany traktatowej w Unii oparta na jednomyślności [która] jest ponurym żartem w organizacji składającej się z 27 dość różnorodnych państw”. Ratyfikując traktat, przyjmujemy więc radykalne stanowisko Wojciecha Sadurskiego.

Jego konsekwencje nie dotyczą jednak tylko zmiany traktatów. W traktacie lizbońskim jednomyślność odnoszona była m.in. do ustalania kierunków wspólnej polityki zagranicznej, do decyzji dotyczących wspólnej obrony, do pozbawiania państw łamiących zasady Unii prawa głosu w jej decyzjach. Co z tej zasady zostanie w przyszłości, jeśli dziś pokażemy, że tak naprawdę nie obowiązuje? A nawet zakładając „reasumpcję” jasnej decyzji Irlandii, przyjmujemy, że zasada ta obowiązuje tylko częściowo.

Natomiast jasne potwierdzenie bezprzedmiotowości ratyfikacji przez prezydenta Kaczyńskiego to druga szansa dla Polski, szansa na rewizję i naprawę polityki prowadzonej od wiosny ubiegłego roku.

Zasadniczym błędem negocjacji traktatu lizbońskiego była bowiem ich bezwarunkowość. W pierwotnych założeniach i PiS, i PO negocjacje miały być prowadzone w sposób otwarty, a więc biorący pod uwagę zarówno przyjęcie, jak i odrzucenie traktatu. Należało więc samą zasadę reformy zwiększającej władzę Unii opatrzyć praktycznymi warunkami, potwierdzającymi wzrost solidarności w jej polityce. Zakres władzy unii politycznej odpowiadać bowiem powinien zgodności interesów tworzących ją państw.

W praktyce dzisiejszej UE dotyczyć to powinno trzech spraw: równych praw polskiego rolnictwa (przede wszystkim w zakresie dopłat bezpośrednich), otwarcia rynków pracy, rzeczywistej solidarności energetycznej, więc zaniechania budowy gazociągu bałtyckiego. Gdy jednak wiosną ubiegłego roku, w okresie prezydencji niemieckiej, zamknięty został „czas refleksji” i negocjacje ruszyły, Polska podjęła je bez warunków wstępnych, na końcu rezygnując z zasadniczych postulatów: obrony pozycji określonej przez traktat nicejski oraz potwierdzenia szacunku Unii dla życia chrześcijańskiego narodów Europy. Natomiast ostateczne stwierdzenie bezprzedmiotowości i wygaszenia ratyfikacji traktatu lizbońskiego to okazja, by wrócić do polskich postulatów.

Błędem negocjacji traktatu lizbońskiego była ich bezwarunkowość. Podczas rozmów przestano brać pod uwagę odrzucenie traktatu

Dotyczyć to powinno najpierw zagwarantowania nam rzeczywistej równości w Unii w dziedzinach, w których ciągle z niej nie korzystamy. Najpierw więc 100 proc. dopłat bezpośrednich dla polskich gospodarstw rolnych i pełne otwarcie rynków pracy. Dalej rzeczywista, a nie papierowa solidarność energetyczna, a więc wstrzymanie budowy gazociągu bałtyckiego przez Niemcy (z ewentualnym uzgodnieniem lądowego przebiegu jego odpowiednika z Polską i państwami bałtyckimi). Ten ostatni postulat adresowany jest oczywiście do Niemiec. To dla nich – jako głównego promotora reformy – świetna okazja do zamanifestowania ducha europejskiego.

A potem zasadnicze cele: zachowanie porównywalnej pozycji w Unii z pięcioma wielkimi państwami Europy Zachodniej, co gwarantuje nam traktat nicejski i fakt, że wśród sześciu dużych państw Unii jesteśmy jedynym środkowoeuropejskim. A także potwierdzenie przez Unię szacunku dla życia chrześcijańskiego narodów Europy.

Oczywiście takie stanowisko zderzyć się może z interesami innych państw. Po pierwsze jednak, musimy odwoływać się do kryterium solidarności europejskiej, a więc wzajemnego szacunku poszczególnych krajów, regionów oraz geopolitycznych, ideowych i społecznych orientacji w Europie. Po drugie, ewentualne ustępstwa należy przedstawiać jako ustępstwa, swego rodzaju moralną wierzytelność na przyszłość, a nie jako sukces.

Niestety, tu realizm narodowy zderza się z wymogami wyborczej polityki. Jarosława Kaczyńskiego podczas kampanii w roku 2007 nie było stać ani na mocne stanowisko, a więc ryzyko kryzysu negocjacyjnego podczas wyborów (groźba zarzutu „nieskuteczności”), ani na realistyczną ocenę, że ulegając temu, co uznał za konieczność, zgodził się na traktat pomijający zasadnicze polskie postulaty. Natura polityki wyborczej i własnej partii skazała go na propagandę sukcesu. A to miało fatalne konsekwencje dla dalszego biegu polityki polskiej, ułatwiło bowiem Donaldowi Tuskowi ogłoszenie, że mamy świetny traktat, który będziemy ratyfikować pierwsi w Europie.

Stoimy teraz na rozdrożu historycznym, w miejscu, gdzie rzeczywiście możemy wybierać kierunek polskiej polityki europejskiej. Jeden – to konsekwentnie prezentowana przez premiera Tuska strategia prymusa Europy. Nadzieja na akceptację w gronie kierowniczego dyrektoriatu w Unii w zamian za unikanie kontrowersji, co oznacza radykalne samoograniczenie w definiowaniu polskiego stanowiska. W praktyce to udział w polityce, na której kierunek będziemy mieli bardzo niewielki wpływ.

A druga droga to powrót do śmiałej i otwartej polityki Polski w Europie, opierającej się na zasadzie: tyle wspólnych instytucji i kompetencji, ile wspólnych wartości i interesów. Ta druga droga to polityka na rzecz Europy szanującej życie chrześcijańskie swoich narodów, otwartej na wschodnie rozszerzenie, nastawionej na współpracę atlantycką (a w każdym razie niedefiniującej swojej strategii międzynarodowej w opozycji do Stanów Zjednoczonych), cierpliwie wyrównującej różnice rozwoju ekonomicznego nie tylko między północą a południem, ale również między Europą Zachodnią a Środkową, realnie solidarnej energetycznie, gwarantującej polskiemu rolnictwu tę samą solidarność, co wcześniej rolnikom Francji czy południa Europy.

W każdej z tych dziedzin Polska ma ważną i aktywną rolę do odegrania. I każda z tych dziedzin jest sprawdzianem, na jakie wzmocnienie kompetencji Unii możemy się zgodzić.

Autor jest przewodniczącym Prawicy Rzeczypospolitej. W latach 2005 – 2007 był marszałkiem Sejmu RP

Na początku roku przestrzegałem przed ekspresowym tempem ratyfikacji traktatu lizbońskiego („Co nagle, to po diable”, „Rzeczpospolita” z 8 stycznia 2008 r.). Zachęcałem do poczekania na stanowiska państw, bo znaliśmy tylko stanowiska rządów. I zwracałem uwagę na przyszłe decyzje Wielkiej Brytanii, Czech i Irlandii. Dziś je znamy. Jednak na szczęście – mimo przyjęcia ustawy ratyfikacyjnej – Polska traktatu nie ratyfikowała i dziś znów możemy spokojnie wybierać polską strategię wobec reformy.

Pozostało 94% artykułu
Opinie polityczno - społeczne
Jerzy Surdykowski: Donald Tusk nie spełnił swoich obietnic, ale to nie przekreśla zwycięstwa demokracji
Opinie polityczno - społeczne
Andrzej Czyżewski: Historiograficzny antyPiS nie istnieje. Historycy nie są aż tak naiwni
Opinie polityczno - społeczne
Marek A. Cichocki: Zostawić internet i jechać na wiec Trumpa
Opinie polityczno - społeczne
Jędrzej Witkowski: Edukacja się nie zmieni, jeśli nie zmienimy myślenia o edukacji
Opinie polityczno - społeczne
Michał Szułdrzyński: Konwencje KO i PiS, czyli wojna o kontrolę nad migracją i o prezydenturę