Prezydent w Gruzji: wyprawa bez większego znaczenia

Kaczyńscy wykazują niebywałą zręczność, gdy trzeba podzielić społeczeństwo, zmobilizować zwolenników i wzmóc niechęć do przeciwników. Tę receptę polski prezydent zastosował też w Tbilisi – pisze Wojciech Maziarski

Aktualizacja: 26.08.2008 04:58 Publikacja: 25.08.2008 17:51

Lech Kaczyński, Wiktor Juszczenko, Micheil Saakaszwili i Valdas Adamkus na wiecu w Tbilisi

Lech Kaczyński, Wiktor Juszczenko, Micheil Saakaszwili i Valdas Adamkus na wiecu w Tbilisi

Foto: AFP

Red

Wojna rosyjsko-gruzińska, w czasie której polski prezydent zaprezentował się jako regionalny przywódca środkowoeuropejski, zbiegła się w czasie z początkiem politycznej ofensywy mającej podreperować spadające notowania Lecha Kaczyńskiego i dać mu nadzieję na ponowny sukces w wyborach.

A może nawet nie zbiegła się, lecz była tej ofensywy katalizatorem? Nieważne. Tak czy inaczej Kaczyński, od wielu miesięcy tkwiący na politycznej mieliźnie, złapał wiatr w żagle. Jakkolwiek zabrzmi to cynicznie i okrutnie wobec mieszkańców Kaukazu, ginących pod bombami i zmuszanych do ucieczki z ostrzeliwanych domów, polityczni sztabowcy czuwający nad wizerunkiem polskiego prezydenta zapewne odebrali gruzińską wojnę jako prawdziwy dar niebios. Strzały w Osetii rozległy się na kilka dni przed świętem Wojska Polskiego, kiedy prezydent tradycyjnie występuje w roli narodowego stratega i dowódcy armii – przyjmuje defiladę, awansuje oficerów, wygłasza patriotyczne przemówienia o bezpieczeństwie narodowym. Błyskawicznie zorganizowana wyprawa do Tbilisi pomogła Kaczyńskiemu uwiarygodnić się w tej roli.

Jeszcze rok temu widok obecnego prezydenta na tle kolumn czołgów i maszerujących żołnierzy często budził uśmieszki i wywoływał złośliwe komentarze. Jednak dziś nawet zaciekli jego przeciwnicy powstrzymywali się od złośliwości. Ani sam Lech Kaczyński w wojskowym sztafażu nie wydaje się tak kuriozalny jak jeszcze kilka tygodni temu, ani militarne zagrożenie Polski nie jawi się już jako abstrakcja rodem z innego świata i odległych epok.

Rosyjska inwazja na Gruzję uświadomiła Polakom, że mroczne strachy przeszłości, wyrażone w przeklętej polskiej wyliczance „wejdą? nie wejdą?”, mogą jeszcze ożyć. 20 lat po jesieni ludów okazało się, że trup imperium na Wschodzie nie jest tak całkiem martwy. Gdyby mu zagrali, podskoczyłby jeszcze.

Polskie poczucie bezpieczeństwa jest zjawiskiem świeżej daty, a płynąca z niego pewność siebie zakorzeniła się w społeczeństwie bardzo płytko. Doświadczenia minionych pokoleń – rozbiory, zabory, okupacje – sprawiły, że wyczulenie i intuicja Polaków są wyostrzone do granic obsesji i nawet najlżejszy sygnał, przypominający o potencjalnym zagrożeniu ze strony sąsiadów, każe bić na trwogę i wznosić modły: „Pod twoją obronę uciekamy się, wielka, silna Ameryko”.

Wystarczyły więc zaledwie dwa tygodnie kryzysu kaukaskiego, by powoli narastające w ostatnich kilku latach w polskim społeczeństwie trendy pacyfistyczne i antyamerykańskie odwróciły się w mgnieniu oka o 180 stopni. Skokowo wzrosła aprobata Polaków dla bliskiej współpracy militarnej z USA i dla instalacji tarczy antyrakietowej. Wystąpienia polityków lewicy, sprzeciwiających się tarczy i zacieśnieniu więzów z Ameryką, brzmią dziś anachronicznie, jak skamieniały relikt z epoki lodowcowej, i kompletnie nie przystają do nastrojów społecznych.

Odwrót od antyamerykanizmu i renesans myślenia w kategoriach euroatlantyckich to nie tylko polska specyfika. Brutalny najazd na Gruzję zaszokował całą Europę i obudził w niej uśpione lęki z epoki zimnej wojny. Wbrew temu, co twierdzą eurosceptyczni radykałowie (licznie reprezentowani choćby na łamach „Rzeczypospolitej”), Europa nie zareagowała na rosyjską inwazję lękliwie, ugodowo, niezdecydowanie. Przeciwnie – dawno już nie mieliśmy okazji obserwować tak kategorycznej reakcji.

Od czasów ZSRR nie słyszeliśmy czołowych polityków europejskich porównujących posunięcia Kremla do polityki hitlerowskich Niemiec ani nie obserwowaliśmy takiego zwarcia szeregów. Nigdy wcześniej nie widzieliśmy niemieckiego kanclerza, który demonstracyjnie jedzie do państwa wojującego z Moskwą i tam rzuca Kremlowi w twarz: „Gruzini wejdą do NATO, jeśli tego zechcą, a właśnie tego chcą”. A jeszcze na ostatnim szczycie NATO Niemcy sprzeciwiali się przyjęciu Gruzji.

Rzecznicy polityki prorosyjskiej zostali w Europie zagłuszeni i postawieni do kąta, z którego nawet nie śmią się głośniej odezwać (wyjątkiem ekscentryczny Vaclav Klaus, do niedawna ulubiony sojusznik Lecha Kaczyńskiego). Pytanie zatem brzmi: dlaczego tak wielu polskich publicystów usiłuje wmówić czytelnikom, że jest odwrotnie niż jest? Dlaczego tylu prawicowych komentatorów i polityków opowiada bajki, że Europa prowadzi wobec Moskwy kunktatorską politykę ustępstw?

Ano, tylko dlatego, że taki fałszywy opis rzeczywistości jest potrzebny dla uzasadnienia postulatu, by Polska ustawiła się w opozycji do Europy, by kontestowała jej jedność i integrację, by blokowała przyjęcie traktatu lizbońskiego. – Nie integrujmy się z Europą, bo to zbiorowisko prorosyjskich mięczaków, którzy nie chcą bronić Gruzji, a gdy przyjdzie co do czego, to i nas zostawią w biedzie – sugerują eurosceptycy.

Także i oni całkowicie rozmijają się z nastrojami Polaków, którzy w zdecydowanej większości wykazują zdrowy rozsądek i podobnie jak większość Europejczyków instynktownie popierają zwieranie szeregów Zachodu.

Poczucie zagrożenia ze strony odradzającego się imperializmu rosyjskiego sprawiło, że polska antyrosyjskość i proamerykańskość nie są dziś w Unii dysonansem i nie rodzą konfliktów, jak to miało miejsce w okresie interwencji w Iraku. Wówczas Polska, popierając USA, była przez Paryż czy Berlin postrzegana jako czarna owca czy raczej osioł trojański Waszyngtonu.

Dziś jednak stan ducha i umysłu Europy jest odmienny. Z tego powodu buńczuczne wystąpienie Kaczyńskiego w Tbilisi nie wywołało skandalu. W pierwszym momencie wydawało się, że przemówienie utrzymane w tonacji „lance do boju, szable w dłoń” spotka się z miażdżącą krytyką europejskich sojuszników. Rychło się jednak okazało, że część z nich potępia działania Moskwy w sposób równie, o ile wręcz nie bardziej radykalny (przykładem szwedzki minister spraw zagranicznych Carl Bildt, który sięgnął po analogię z III Rzeszą).

W dodatku sama Moskwa postarała się dostarczyć swym krytykom kolejnych argumentów uzasadniających tak ostre sformułowania. Już po przemówieniu Kaczyńskiego oddziały rosyjskie przekroczyły granicę Osetii i bezceremonialnie zaczęły panoszyć się po terytorium Gruzji „właściwej”, niszcząc infrastrukturę i rabując.

W obliczu takich faktów mniej czy bardziej prowokacyjne sformułowania polskiego prezydenta przestały razić, więcej – przestały kogokolwiek obchodzić.

I na tym właśnie polega największy problem wyprawy do Tbilisi. W skali europejskiej okazała się przedsięwzięciem bez większego znaczenia. Wprawdzie Lech Kaczyński utrzymuje, że jego wystąpienie przyczyniło się do zmiany postawy polityków europejskich i że ich obecna radykalizacja jest jego zasługą, ale nie ma na to żadnych dowodów. Wydaje się raczej, że Europa usztywnia kurs wobec Rosji w odpowiedzi na działania Kremla, a słowa Kaczyńskiego spłynęły po niej jak woda po kaczce.

A szkoda. Polski prezydent zmarnował okazję, aby nie tylko pojechać do Tbilisi i użyć ostrych słów, ale także zaprezentować się światu w roli wizjonera i męża stanu wytyczającego kierunki polityki europejskiej. Europa bowiem – zresztą nie tylko Europa, lecz także każda społeczność międzynarodowa – lubi i ceni politykę konstruktywną i kreatywną, która tworzy nowe jakości i wskazuje nowe ścieżki. Która buduje świat wolny od napięć i pomaga trwale wygasić ogniska zapalne.

Jadąc do Tbilisi w towarzystwie przywódców środkowoeuropejskich, Kaczyński miał w kieszeni przepustkę do panteonu architektów ładu międzynarodowego, ale nie wyciągnął jej, ograniczając się do wygłoszenia banalnego przemówienia wzywającego do walki z „odwiecznym wrogiem Zachodu”.

Wbrew temu, co twierdzą eurosceptyczni radykałowie, Europa nie zareagowała na rosyjską inwazję lękliwie. Przeciwnie – dawno już nie było tak kategorycznej reakcji

Tymczasem mógł się zaprezentować jako ekspert od trwałego rozwiązywania konfliktów na terenach etnicznie mieszanych, takich jak Kaukaz. I jako eksporter pewnego modelu, który sprawdził się już w Europie Środkowej. Zachód jak ognia boi się takich ognisk zapalnych i nie wie, jak z nimi postępować. Często więc uważa, że wkroczenie tego czy innego mocarstwa jest mniejszym złem. Wprawdzie to okupacja, ale przynajmniej jest spokój – myśli wielu mieszkańców Europy i Ameryki, patrząc na takie rejony. Jak ironizowała Szymborska, narody małe rozumieją mało, więc trzeba im powiedzieć, co mają robić.

Polska i inne państwa Europy Środkowej swoje wysokie notowania po 1989 r. i szybkie przyjęcie do struktur euroatlantyckich zawdzięczają właśnie temu, że udało się im przełamać ten zaklęty krąg historycznych konfliktów i animozji. W minionym stuleciu Europa Środkowa kilkakrotnie okazywała się punktem tak samo zapalnym jak Bałkany czy Kaukaz, tymczasem dziś jest wzorem stabilności i spokoju.

Prezydenci z tej części świata, występując na wiecu w Tbilisi, powinni byli oświadczyć: – Wiemy, jak to się robi, i proponujemy, by nasze recepty zaaplikować Kaukazowi. Chcemy doprowadzić do kompromisu między tutejszymi narodami.

Oczywiście nie bądźmy naiwni – nie oznacza to, że po takim wystąpieniu Abchazi, Osetyjczycy, Gruzini i przedstawiciele innych narodów ochoczo przystąpiliby do przyjaznych rozmów. Tym bardziej, że godziłoby to w interesy Rosji, podsycającej wzajemną wrogość i żywiącej się tutejszymi konfliktami. Jednak pierwsze ziarno zostałoby posiane, a w stolicach Zachodu odnotowano by: warto uważnie wsłuchiwać się w głosy płynące z Warszawy, bo tam rodzą się naprawdę niezłe pomysły.

Sęk w tym, że znakiem firmowym polityki Kaczyńskich (Jarosław pozostaje dziś w cieniu, ale nie ulega wątpliwości, że ma decydujący wpływ na posunięcia brata) jest nie tonowanie napięć, lecz wskazywanie wroga. Ten zabieg kilkakrotnie okazał się skuteczny w polityce wewnętrznej.

Kaczyńscy wykazują niebywałą zręczność, gdy trzeba podzielić społeczeństwo, wyostrzyć emocje, zmobilizować zwolenników i wzmóc niechęć do przeciwników. Tę receptę polski prezydent zastosował też w Tbilisi. Jego przemówienie oczywiście podbudowało emocjonalnie uczestników tamtejszego wiecu i trafiło do przekonania tym Polakom, którzy skłonni są wznieść dzisiaj pieśń „Raduje się serce, raduje się dusza, kiedy Lech Kaczyński na Moskala rusza”. Ale w polityce międzynarodowej był to strzał chybiony. Kogo w Europie miałyby poruszyć słowa Kaczyńskiego?

Opinia publiczna Polski i Gruzji zgodnie dziś przyznaje, że polski prezydent okazał się przywódcą odważnym. Ale czy również mądrym, roztropnym i kreatywnym? Tu zdania są już podzielone. Na pewno nie zaprezentował się światu jako polityczny wizjoner i mąż stanu naprawdę wielkiego formatu. Dlaczego? Może po prostu nim nie jest.

W powyższych rozważaniach słowem nie wspomniałem o kontrowersjach związanych z tarczą antyrakietową. Nie przypadkiem. Kłótnia w tej sprawie między PO i PiS była konfliktem pozornym, wyreżyserowanym na użytek opinii publicznej. Ani Tusk nie chciał tarczy utrącić, jak twierdzą politycy PiS, ani Kaczyński nie chciał do tarczy dopłacić, jak twierdzą politycy PO. Jedynym punktem autentycznie spornym była kłótnia, kto w czasie ceremonii będzie stał bliżej pani – Donek czy Leszek. Obaj chłopcy prawie się o to pobili, a potem w szatni pewnie jeszcze okładali się workami.

Autor jest zastępcą redaktora naczelnego tygodnika „Newsweek”

Wojna rosyjsko-gruzińska, w czasie której polski prezydent zaprezentował się jako regionalny przywódca środkowoeuropejski, zbiegła się w czasie z początkiem politycznej ofensywy mającej podreperować spadające notowania Lecha Kaczyńskiego i dać mu nadzieję na ponowny sukces w wyborach.

A może nawet nie zbiegła się, lecz była tej ofensywy katalizatorem? Nieważne. Tak czy inaczej Kaczyński, od wielu miesięcy tkwiący na politycznej mieliźnie, złapał wiatr w żagle. Jakkolwiek zabrzmi to cynicznie i okrutnie wobec mieszkańców Kaukazu, ginących pod bombami i zmuszanych do ucieczki z ostrzeliwanych domów, polityczni sztabowcy czuwający nad wizerunkiem polskiego prezydenta zapewne odebrali gruzińską wojnę jako prawdziwy dar niebios. Strzały w Osetii rozległy się na kilka dni przed świętem Wojska Polskiego, kiedy prezydent tradycyjnie występuje w roli narodowego stratega i dowódcy armii – przyjmuje defiladę, awansuje oficerów, wygłasza patriotyczne przemówienia o bezpieczeństwie narodowym. Błyskawicznie zorganizowana wyprawa do Tbilisi pomogła Kaczyńskiemu uwiarygodnić się w tej roli.

Pozostało 91% artykułu
Opinie polityczno - społeczne
Estera Flieger: Izrael atakuje Polskę. Kolejna historyczna prowokacja
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Opinie polityczno - społeczne
Estera Flieger: Zwierzęta muszą poczekać, bo jaśnie państwo z Konfederacji się obrazi
Opinie polityczno - społeczne
Tomasz Grzegorz Grosse: Europejskie dylematy Trumpa
Opinie polityczno - społeczne
Konrad Szymański: Polska ma do odegrania ważną rolę w napiętych stosunkach Unii z USA
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Opinie polityczno - społeczne
Robert Gwiazdowski: Dlaczego strategiczne mają być TVN i Polsat, a nie Telewizja Republika?