Wojna rosyjsko-gruzińska, w czasie której polski prezydent zaprezentował się jako regionalny przywódca środkowoeuropejski, zbiegła się w czasie z początkiem politycznej ofensywy mającej podreperować spadające notowania Lecha Kaczyńskiego i dać mu nadzieję na ponowny sukces w wyborach.
A może nawet nie zbiegła się, lecz była tej ofensywy katalizatorem? Nieważne. Tak czy inaczej Kaczyński, od wielu miesięcy tkwiący na politycznej mieliźnie, złapał wiatr w żagle. Jakkolwiek zabrzmi to cynicznie i okrutnie wobec mieszkańców Kaukazu, ginących pod bombami i zmuszanych do ucieczki z ostrzeliwanych domów, polityczni sztabowcy czuwający nad wizerunkiem polskiego prezydenta zapewne odebrali gruzińską wojnę jako prawdziwy dar niebios. Strzały w Osetii rozległy się na kilka dni przed świętem Wojska Polskiego, kiedy prezydent tradycyjnie występuje w roli narodowego stratega i dowódcy armii – przyjmuje defiladę, awansuje oficerów, wygłasza patriotyczne przemówienia o bezpieczeństwie narodowym. Błyskawicznie zorganizowana wyprawa do Tbilisi pomogła Kaczyńskiemu uwiarygodnić się w tej roli.
Jeszcze rok temu widok obecnego prezydenta na tle kolumn czołgów i maszerujących żołnierzy często budził uśmieszki i wywoływał złośliwe komentarze. Jednak dziś nawet zaciekli jego przeciwnicy powstrzymywali się od złośliwości. Ani sam Lech Kaczyński w wojskowym sztafażu nie wydaje się tak kuriozalny jak jeszcze kilka tygodni temu, ani militarne zagrożenie Polski nie jawi się już jako abstrakcja rodem z innego świata i odległych epok.
Rosyjska inwazja na Gruzję uświadomiła Polakom, że mroczne strachy przeszłości, wyrażone w przeklętej polskiej wyliczance „wejdą? nie wejdą?”, mogą jeszcze ożyć. 20 lat po jesieni ludów okazało się, że trup imperium na Wschodzie nie jest tak całkiem martwy. Gdyby mu zagrali, podskoczyłby jeszcze.
Polskie poczucie bezpieczeństwa jest zjawiskiem świeżej daty, a płynąca z niego pewność siebie zakorzeniła się w społeczeństwie bardzo płytko. Doświadczenia minionych pokoleń – rozbiory, zabory, okupacje – sprawiły, że wyczulenie i intuicja Polaków są wyostrzone do granic obsesji i nawet najlżejszy sygnał, przypominający o potencjalnym zagrożeniu ze strony sąsiadów, każe bić na trwogę i wznosić modły: „Pod twoją obronę uciekamy się, wielka, silna Ameryko”.