Po pierwsze – nie wziął pod uwagę, że doradcy Baracka Obamy będą mu pamiętać jego pracę dla republikańskiego American Enterprise Institute. Próba nawiązania szybkiego romansu z demokratami w imię chwilowego interesu została odczytana jako czysty koniunkturalizm. W Waszyngtonie pamięta się także do dzisiaj pierwszą wizytę Sikorskiego w charakterze ministra obrony w rządzie PiS. Miał w jej trakcie postawić kompletnie nierealistyczne, skrajnie wygórowane żądania, dotyczące amerykańskiej pomocy dla polskiej armii, co zrobiło bardzo złe wrażenie.
Po drugie – najważniejszym członkom NATO zależało na dobrych stosunkach z Rosją. Jak się okazało, Polska, niezależnie od prowadzonej przez siebie polityki, jest uznawana za kraj z definicji antyrosyjski, co obciążałoby niemal każdego polskiego kandydata. Sikorski zrobił w ciągu ostatnich kilkunastu miesięcy mnóstwo, aby przekonać zachodnie rządy, że w jego przypadku jest inaczej. Ostatnią próbą, dokonaną rzutem na taśmę, była kuriozalna deklaracja o możliwości przyjęcia Rosji do sojuszu. Dziś trzeba postawić pytanie, czy w imię kreowania wizerunku rządu i ministra, niemających wobec Rosji uprzedzeń, nie naruszono naszych strategicznych interesów. Zwłaszcza że wszystkie te wysiłki spełzły na niczym.
Sikorski liczył, że pomogą mu kontakty jego żony, zawarte w Waszyngtonie znajomości oraz afgańskie doświadczenie akurat w momencie, gdy w Afganistanie trwa najważniejsza i najtrudniejsza misja NATO od lat. Nie bez powodu wiele razy podkreślał swoje kompetencje w tej dziedzinie. Wszystko na nic. Względy strategiczne oraz pamięć o dawniejszych działaniach ministra (takich jak choćby słynna wypowiedź o nowym pakcie Ribbentrop-Mołotow w odniesieniu do gazociągu bałtyckiego) pogrzebały jego szanse. Wygrana Sikorskiego od początku była więc mało prawdopodobna.
[srodtytul]Trzy pieczenie i pies ogrodnika[/srodtytul]
Donald Tusk już dawno postanowił wykorzystać sytuację i upiec aż trzy pieczenie na jednym ogniu. Pierwszą: utemperować w bolesny sposób ambicje swojego ministra. Drugą: jego porażkę przedstawić jako argument za kandydaturą Buzka na szefa PE. I trzecią: winę za niepowodzenie zrzucić na Lecha Kaczyńskiego. Przecież nie bez powodu Donald Tusk, mimo zachęt ze strony prezydenta, stanowczo stwierdził, że do Strasburga i Khel się nie wybiera.
PR-owcy premiera wiedzą świetnie, że lepiej, aby nie było go tam, gdzie Polskę z pewnością spotka porażka. Jeszcze