Wydawałoby się, że w dyskusji o prawie blogerów do zachowania statusu incognito powiedziano już wszystko. Mnie jednak nie daje spokoju styl argumentacji, jaki stosują w obronie swojej anonimowości najbardziej prominentni blogerzy.
Czytam więc w wypowiedziach gwiazd blogosfery dumne deklaracje: „Gdyby nie nick, nie mógłbym się wypowiadać tak otwarcie. Bo jestem szkolnym nauczycielem, wykładowcą na uniwersytecie, zdolną menedżerką, znanym naukowcem".
Jak rozumiem, pseudonim ma oddzielać jedną, np. zawodową, funkcję od innej, tej z blogosfery roznamiętnionej politycznymi sporami. Mam też świadomość, że ludzie znający kogoś jako zwykłego kolegę z pracy mogą czuć się niezręcznie, gdy ta sama osoba głosi pod nazwiskiem wyraziste poglądy polityczne czy cywilizacyjne. Ale czy uznanie za oczywiste, że nie mogę się ujawniać z moimi poglądami, bo co powie moja uczelnia czy firma, nie utrwala dominacji poglądów mainstreamu? Czy zatem pośrednio nie lansuje politycznej poprawności?
Co jest łatwiejsze: przyznać na biurowym korytarzu, że śmieszy nas do łez „Szkło kontaktowe" czy że zaciekawiła nas książka Pawła Zyzaka o Lechu Wałęsie?
Najsłynniejsza polska blogerka Kataryna lubi opowiadać, jak przeszła metamorfozę od bezkrytycznej czytelniczki „Gazety Wyborczej" do publicystki ujawniającej nieuczciwe chwyty pisma z ulicy Czerskiej. Chciałbym zapytać: ile ze swoich poglądów pani Kataryna ujawnia w rozmowach z kolegami w pracy? Pamiętam stosunkowo dobrze czasy PRL, gdy demokratyczna opozycja wystąpiła z pomysłem publicznego ujawniania nazwisk i adresów ludzi, którzy rzucali wyzwanie komunistycznej władzy. Ludziom walczącym ze strachem dysydenci pokazywali, że można publicznie głosić nieprawomyślne poglądy.