Nieudana próba odsłonięcia pomnika żołnierzy bolszewickich, którzy polegli w walkach pod Ossowem, zapoczątkowała dyskusję na temat tego, jak daleko można się posunąć, upamiętniając obcych żołnierzy, którzy najechali Polskę. Trudno się dziwić osobom, które zdecydowanie protestują przeciwko stawianiu im monumentów. Zwłaszcza że odsłonięcie pomnika miało nastąpić 15 sierpnia. A to dzień symboliczny – powinniśmy w nim czcić naszych bohaterów, którzy 90 lat temu uratowali Polskę i całą Europę przed zalaniem jej przez bolszewików.
Dlatego wybór akurat tego dnia na odsłonięcie pomnika uważam za mocno nietrafiony. Podobnie jak pomysł samego pomnika. Dziś debatuje się na temat tego, czy w Ossowie miał stanąć pomnik czy coś innego. To jest spór o słowa, a liczy się istota. Moim zdaniem wbrew temu, co teraz mówią osoby, które przygotowywały tę inicjatywę, mamy do czynienia właśnie z pomnikiem. Zresztą świadczą o tym także ranga, jaką nadano uroczystości jego odsłonięcia, i lista zaproszonych gości.
Inne pytania, jakie należy sobie postawić, to: jaki był cel tej inicjatywy? Co chciano w ten sposób osiągnąć? Czy był to kolejny gest na drodze poprawy obecnych stosunków polsko-rosyjskich? Na ten temat jednak władze nabrały wody w usta i zapewne trudno będzie uzyskać od nich odpowiedź.
Tymczasem trzeba się zastanowić nad skutkami takich działań. Obawiam się, że mogą one prowadzić do relatywizacji wydarzeń historycznych. Bo jak później wyjaśnimy w szkole uczniom, jaka była różnica między poległymi obrońcami ojczyzny a żołnierzami, którzy ją najechali. Przecież jedni i drudzy zginęli, jednym i drugim stawia się pomniki. To nie jest spójny przekaz.
Pamiętajmy jednak, że jest wyraźna różnica między osobą, która poświęca życie, broniąc ojczyzny, a najeźdźcą, który na tej ziemi zginął. Między żołnierzem, który broni tego, co jest dla niego najcenniejsze, a tym, który chce to zniszczyć.