„Dobra zmiana” PiS w szkolnictwie to co najmniej piąta w tym półwieczu reforma edukacyjna w Polsce, która obiecywała podnosić jakość nauczania i obniżać nierówności. Nawet jeśli partyjni koledzy minister Zalewskiej bronią jej dziś przed krytyką opozycji, to więcej w tym wymuszonej lojalności niż szczerego entuzjazmu. Polska szkoła, z pisanymi na kolenie programami nauczania i tkanymi naprędce sieciami szkolnymi, zmaga się z chaosem, którego nie doświadczyła od niemal dwóch dekad.
To jeszcze nie koniec. Fala kulminacja „deformy”, jak zmiany oświatowe PiS ochrzcili złośliwi krytycy, a więc kumulacji roczników w pierwszych klasach szkół średnich dopiero przed nami. Bez większego ryzyka można przewidywać, że nie będzie to reforma bardziej udana niż poprzednie tego typu przedsięwzięcia. Przyznać jednak trzeba, że minister Zalewska nie stanęła przed łatwym zadaniem. W obiegowej opinii zreformować edukację jest równie trudno, jak wysłać człowieka na Księżyc. Jednak astronauci stanęli na Srebrnym Globie, a zmiany w szkolnictwie gdzieniegdzie się udawały. Dlaczego nie w Polsce?
Na przeszkodzie stoi niemożność wyjścia poza pewien powtarzalny schemat przygotowania i wdrażania zmian w oświacie. To nie problem rządu Szydło czy Morawieckiego. Podobnie było w Polsce Gomułki i Gierka, czy Buzka i Tuska. Z reform edukacyjnych ich rządów można uczyć się, jak nie należy reformować polityk społecznych. Analiza tych niepowodzeń pomaga zrozumieć przyczyny naszej trwałej niezdolności do skutecznego reorganizowania funkcjonowania polityk publicznych (systemu emerytalnego, służby zdrowia, rynku pracy itp.). Co łączy „punkty za pochodzenie” Gomułki, „dziesięciolatki” Gierka, gimnazja Buzka i 6-latki Tuska? Spójrzmy na krótką historię reform edukacyjnych w PRL i III RP.
Od Gomułki do Gierka
Wprowadzenie w połowie lat 60. ubiegłego wieku przy naborze na studia systemu punktów preferencyjnych dla dzieci robotniczych i chłopskich było odpowiedzią peerelowskich władz na systematyczny spadek udziału tej grupy wśród ogółu studiujących. Decyzję poprzedziła pospieszna dyskusja ekspercka, ale już nie konsultacje z kadrą akademicką, personelem szkolnym, czy przedstawicielami samych zainteresowanych.
Nie doceniono skali społecznego oporu przeciw zmianie. Przeszacowano jej potencjalne skutki pozytywne. „Punkty” krytykowano w debatach wewnątrzpartyjnych, jak i prasie. Niezadowoleni byli budowniczowie Polski Ludowej, którzy dzięki powojennemu awansowi edukacyjnemu zmienili swój status społeczny, jak i potomkowie starej inteligencji. Reformę nadwątlała fala faktycznej korupcji i domniemanej protekcji: krążyły opowieści o lekarzach i dyrektorach fabryk, którzy na rok stawali się rolnikami, aby ich dzieci miały szansę skorzystać z systemu.
Rozwinął się rynek płatnych korepetycji i kursów na taką skalę, że wprowadzono kodeks regulujący ich udzielanie przez nauczycieli. Na uczelniach panowała formalna i nieformalna dyskryminacja „przedstawicieli ludu”. Już to by wystarczyło, by „punkty” nie zadziałały. Okazało się jednak, że potencjalni beneficjenci sytemu są kompletnie niezainteresowani studiami, a selekcja następowała już przy wyborze szkoły średniej: dzieci robotnicze i chłopskie trafiały do zawodówek, a inteligenckie do liceów i na studia.