Gdy zostawał prezydentem, Dmitrij Miedwiediew przypominał "generała bez armii" – wprawdzie wprowadził się na Kreml oraz przejął inne insygnia władzy, lecz niekwestionowanym przywódcą Rosji, wyrazicielem i gwarantem interesów elity politycznej i biznesowej pozostał jego poprzednik, premier Władimir Putin.
Z czasem wśród przedstawicieli rosyjskiego establishmentu zaczęły podnosić się nieśmiałe głosy, że po dekadzie Putinowskiego zastoju nastał czas Miedwiediewa, który jako jedyny może dać Rosji impuls modernizacyjny. Stopniowo tworzące się zaplecze rosyjskiego prezydenta (motywowane nie tylko chęcią reformowania Rosji, ale też własnymi interesami) było jednak rozproszoną "armią bez generała" – Miedwiediew zdawał się dystansować od swoich pochlebców, dbając przede wszystkim o utrwalenie oficjalnego przekazu, że rosyjski tandem działa bez zarzutu, a obaj liderzy świetnie się uzupełniają.
W ostatnich tygodniach, po blisko trzech latach od objęcia urzędu, Dmitrij Miedwiediew wyraźnie zrewidował strategię. Coraz śmielszym hasłom reformatorskim po raz pierwszy towarzyszy gotowość do publicznego sprzeciwienia się Putinowi oraz podejmowania działań sprzecznych z interesami najbardziej prominentnych przedstawicieli elity politycznej. Czyżby rosyjska "wojna na górze"?