Czy Polska wróciła do czasów sprzed afery Rywina

Leszek Miller znów jest szefem SLD. Czy to znaczy, że Polska wróciła do czasów sprzed afery Rywina? – rozważa publicysta

Publikacja: 30.10.2011 21:33

Mateusz Matyszkowicz

Mateusz Matyszkowicz

Foto: Fotorzepa, Robert Gardzińśki Robert Gardzińśki

Red

Leszek Miller został szefem Klubu Parlamentarnego SLD. Jego wypowiedzi wskazują jednak, że czuje się kimś więcej. W wywiadzie udzielonym jednemu z lewicowych portali przyznał: "Dla mnie najważniejszym i jedynym celem jest odbudowanie siły Sojuszu. Będę to robił we współpracy ze wszystkimi, którym bliski jest ten sam cel".

Tak nie wypowiada się szef klubu parlamentarnego. To deklaracja godna szefa partii. Józef Oleksy przyznaje w "Rz" (29 października 2011), że ambicje dawnego szefa rzeczywiście sięgają dalej.

Dokument socjologiczny

Trzy miesiące wcześniej Aleksandra Jakubowska została skazana na osiem miesięcy więzienia w zawieszeniu na dwa lata w procesie dotyczącym nieprawidłowości podczas przygotowywania w 2002 r. ustawy medialnej. W 2007 roku skazano legislatorkę KRRiTV Janinę S. To ona usunęła słynne słowa "lub czasopisma". Kto jej to zlecił – do dziś nie wiadomo. Janina S. zmarła rok po ogłoszeniu wyroku.

W ten sposób słowa, które w styczniu 2003 roku napisał w "Rz" prof. Zdzisław Krasnodębski, się potwierdziły, choć tylko częściowo. W opublikowanym na tych łamach słynnym tekście "System Rywina – z socjologii III Rzeczypospolitej" profesor pisał: "Może ktoś powiesi się w celi, kogoś wyłowią z Wisły, może kogoś zastrzelą, gdy będzie wchodził do samochodu, może zostanie opublikowana "biała księga", z której nic nie wyniknie. Najpewniej jednak unikniemy takich dramatów i wszystko okaże się tylko towarzyskim nieporozumieniem spowodowanym krótkotrwałą niedyspozycją psychiczną".

Krasnodębski pisał wtedy o aferze Rywina i dopiero co ujawnionym nagraniu rozmowy Michnika z filmowym producentem przede wszystkim jako o dokumencie socjologicznym. Pomimo społecznej apatii i strukturalnej niemocy społeczeństwa obywatelskiego ta część intelektualistów, która szuka trafnej diagnozy rzeczywistości, znajduje ją w zapisie z taśmy magnetofonowej. Zdobyta w ten sposób wiedza stanowi pewne pocieszenie – choć nie możemy zmieniać, to mamy materiał badawczy.

Jeśli nie pozostawimy po sobie sanacji, to przynajmniej rzetelny opis. I wreszcie wiemy też, że nie byliśmy aż tak szaleni, jak twierdzili nasi oponenci, bo mówiąc o degeneracji państwa, nie rozmijaliśmy się z rzeczywistością. Niech nikt nam zatem nie przypisuje irracjonalnego wyładowywania frustracji – to my opisujemy państwo ze spokojem i bez zacietrzewienia, w przeciwieństwie do tych, którzy dokonują racjonalizacji zabiegów nad nowelizacją ustawy medialnej.

Taki był nastrój na samym początku. Tekst Zdzisława Krasnodębskiego był chyba najważniejszym publicystycznym komentarzem tamtego czasu. Przysłużył się zmianie nastawienia publicystycznych elit w stopniu porównywalnym z posiedzeniami komisji śledczej. Choć w swojej wymowie pesymistyczny, to jednak doprowadził do sytuacji odwrotnej niż samospełniająca się przepowiednia. Tu podanie pesymistycznej przepowiedni mogło raczej mobilizować do realizacji scenariusza odwrotnego.

Degradacja wodza

Nagle się okazało, że być może wszystko ułoży się w sposób odmienny. Bo w latach 2003 – 2005 wydawało się, że sprawy potoczą się inaczej niż w przytoczonej diagnozie prof. Krasnodębskiego. Sprawa Rywina skumulowana z aferą starachowicką i innymi, pomniejszymi, doprowadziła do erozji układu rządzącego. Pierwsza w historii polskiego Sejmu komisja śledcza zapewniła elektryzujący spektakl, którego nikt się nie spodziewał.

Swój triumf święcili Zbigniew Ziobro i Jan Rokita. Urosły w potęgę PO i PiS. SLD, które jeszcze niedawno cieszyło się ponad 40-procentowym poparciem, teraz z trudem przekroczyło próg wyborczy.

Opozycja wygrała wybory, głosząc hasła radykalnej odnowy państwa. Wyborcy wskazali wręcz tę partię, która w swoich planach była bardziej radykalna. I choć do obiecanej koalicji partii postsolidarnościowych nie doszło, zasadnicze projekty, które miały doprowadzić do sanacji, zostały uchwalone zgodnie przez posłów obu ugrupowań: powołanie CBA, ustawa lustracyjna i rozwiązanie WSI.

Leszek Miller spędził ten czas w politycznym niebycie. Ze stanowiska premiera ustąpił w 2004 roku, rok przed wielką klęską wyborczą SLD. W 2005 roku odrzucił propozycję startowania do Senatu. Degradacja dawnego wodza była oczywista.

W połowie 2004 roku Zdzisław Krasnodębski napisał we "Wprost" tekst, w którym zrewidował swoje wcześniejsze prognozy. "Nie wszystko jeszcze stracone" – odnotowywał – "Ostatnie wydarzenia otwierają horyzont nadziei, który tak się skurczył w ostatnich latach". SLD pada, a Sejm przyjmuje raport Zbigniewa Ziobry. Socjolog pisał więc o upadku postkomunizmu w jego dotychczasowej postaci. Choć dla pełnego obrazu należy dodać, że Zdzisław Krasnodębski nie uznawał sanacji za coś oczywistego. Pisał bowiem także, że wychodzenie z postkomunizmu w sferze gospodarczej i kulturowej wymaga jeszcze wieloletniej pracy.

Teraz mamy rok 2011, osiem lat po ujawnieniu afery Rywina, sześć po marginalizacji politycznej postkomunistów. Wybory po raz kolejny wygrała partia postsolidarnościowa. W jakim miejscu się znaleźliśmy i która z prognoz Krasnodębskiego okazała się trafna?

Pudła z magdalenkami

A więc – najbardziej rzucający się w oczy fakt – Miller powrócił. Wydaje się zatem, że prawdziwa była pierwsza diagnoza. Afera Rywina funkcjonuje dziś co najmniej jako towarzyskie nieporozumienie. Ot, stało się. Ktoś tam, coś tam – ale to już nie jest ważne.

W powrocie Millera niektórzy towarzysze widzą szansę na powrót do dawnej potęgi. Polska przedrywinowa, ów stan dla SLD pierwotny, niemal rajski, to obiekt nostalgicznych westchnień działaczy. Miller w klubie jest jak magdalenka z Prousta. Smakujemy ciasteczko i wracamy do lat szczęśliwości.

Dziwne jest wszelako to myślenie, nieco magiczne i irracjonalne. Jeśli SLD wraca do przeszłości, to tylko mentalnie, w swoich mniejszych już pomieszczeniach klubowych posłowie postkomunistyczni będą konsumować magdalenki, a rzeczywistość i tak pójdzie swoją drogą i Millera o kierunek mało kto już będzie pytał.

A to już wskazuje na drugą z diagnoz Krasnodębskiego, tę bardziej optymistyczną. Marginalizacja SLD, głównego gracza Polski przedrywinowej, okazuje się czymś trwałym i wywalczonym właśnie wtedy, w latach 2003 – 2004. Tym paniom i panom życzmy smacznego i nie przejmujmy się ich losem za bardzo. Zasłużyli sobie, niech nie wracają.

Kiedy jednak zajrzymy za drzwi największej partii opozycyjnej, to z przerażeniem zauważymy, że i tam na stole leżą pudełka z magdalenkami. I co gorsza, połowa już opróżniona. PiS, deklarując, że oczekuje Budapesztu na ulicach Warszawy, był już po solidnej porcji tych ciasteczek.

Co jest magdalenką opozycji? Sama afera Rywina. Mechanizm, który wtedy zadziałał, czyli ujawnienie afery, społeczna reakcja i zdobycie władzy, staje się czymś, co warto powtórzyć. Triada: prawda – bunt – sanacja stanowi najważniejszy aksjomat scenariuszy kreślonych przez opozycję.

Nie uwzględnia jednak najważniejszej nauki, którą należy wyciągnąć ze zdarzeń, jakie miały miejsce po 2003 roku. W postkomunistycznej Polsce jeszcze niczego (może poza wstąpieniem do UE i NATO) nie udało się dokończyć. Marginalizacja SLD jest czymś bardzo ważnym, ale tak naprawdę tylko ubocznym.

Polityka wyalienowana

Wróćmy do diagnozy prof. Krasnodębskiego. Taśmy Rywina były zapisem sposobu, w jaki polityczne elity załatwiają sprawy między sobą. Problemem są nie tyle konkretne osoby, ile ich metody działania. Porównanie rozmów rywinowych z cmentarnymi dialogami Chlebowskiego pokazuje, że jeśli pod tym względem coś się w Polsce zmieniło, to tylko na gorsze.

I wreszcie, że prawda w polskiej polityce niekoniecznie wyzwala. Być może afera Rywina wypłynęła przedwcześnie. Wtedy wywołała wstrząs. Teraz, po kilku latach, wydaje się jednym z epizodów normalności w naszym kraju. Przyzwyczaiła i społeczeństwo, i elity publicystyczne, że tak po prostu już jest.

Po efekcie odrzucenia tej okrutnej prawdy, po krótkotrwałym buncie, przyszła faza akceptacji. Pogodzenie się z tym losem jest źródłem społecznego przyzwolenia na patologie na samych szczytach władzy. Czy może nas spotkać jeszcze coś bardziej bulwersującego? Niby tak. Ale mało kogo to już interesuje.

W ten sposób polska polityka powróciła nie tylko do czasów poprzedzających bezpośrednio wybuch afery Rywina, ale wręcz do początku lat 90. – okresu wyalienowania sfery politycznej. Co oznacza ta alienacja? Przekonanie, że mechanizmy uprawiania polityki, jej personalne układanki i wreszcie jej kulturowe podłoże są czymś niezależnym od ludzkiej woli. Stwierdzenie, że taka jest już polityka, najlepiej oddaje ten dekadencki stan ducha – stan wyalienowania polityki od człowieka.

Polityka, zamiast być dziełem człowieka, narzędziem w jego ręku, została wyalienowana i nabrała ontologicznej samodzielności. Dziś to człowiek, wchodząc w politykę, zamiast ją tworzyć, bezwolnie poddaje się narzuconym mechanizmom. Akceptuje je, owszem, z wyrzutem sumienia i smutkiem, przybiera zatroskaną minę mędrca, kiwa poważnie głową, ale odrzuca przy tym myśl, że ma jakikolwiek wpływ na to wszystko.

Powrót do grillowania lub zajadanie magdalenek są nie tylko objawem beztroski o sprawy publiczne, są także poddaniem się konieczności.

Ostateczne przełamanie mechanizmu, który został ujawniony w taśmach Rywina, dokona się wyłącznie wtedy, gdy przestaniemy weń wierzyć jako jedyny i konieczny sposób uprawiania polityki nad Wisłą.

Chorujemy na scenariusze

Ta rzeczywistość naprawdę istnieje tylko wtedy, gdy się w nią wierzy i traktuje jako bezalternatywną. Chorujemy więc przede wszystkim na scenariusze, na znane nam mechanizmy wygrywania i przegrywania, załatwiania spraw, tworzenie ustaw. Wydaje się nam, że czas jest kołem i wszystko powraca, i albo się temu poddamy, albo wyjedziemy na grilla. A to wszystko jest tak naprawdę w naszych głowach. Rywinowie i magdalenki, partyjne szyldy, wyniki wyborów...

Autor jest filozofem i publicystą  "Teologii Politycznej". Ostatnio wydał  "Śmierć rycerza na uniwersytecie"

Leszek Miller został szefem Klubu Parlamentarnego SLD. Jego wypowiedzi wskazują jednak, że czuje się kimś więcej. W wywiadzie udzielonym jednemu z lewicowych portali przyznał: "Dla mnie najważniejszym i jedynym celem jest odbudowanie siły Sojuszu. Będę to robił we współpracy ze wszystkimi, którym bliski jest ten sam cel".

Tak nie wypowiada się szef klubu parlamentarnego. To deklaracja godna szefa partii. Józef Oleksy przyznaje w "Rz" (29 października 2011), że ambicje dawnego szefa rzeczywiście sięgają dalej.

Pozostało 95% artykułu
Opinie polityczno - społeczne
Konrad Szymański: Polska ma do odegrania ważną rolę w napiętych stosunkach Unii z USA
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Opinie polityczno - społeczne
Robert Gwiazdowski: Dlaczego strategiczne mają być TVN i Polsat, a nie Telewizja Republika?
Opinie polityczno - społeczne
Łukasz Adamski: Donald Trump antyszczepionkowcem? Po raz kolejny igra z ogniem
felietony
Jacek Czaputowicz: Jak trwoga to do Andrzeja Dudy
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Opinie polityczno - społeczne
Zuzanna Dąbrowska: Nowy spot PiS o drożyźnie. Kto wygra kampanię prezydencką na odcinku masła?