Nie ma chyba lepszego dowodu na jałowość toczącej się w polskiej klasie politycznej debaty nad przyszłością Unii Europejskiej niż lektura ujawnionego w piątek szkicu nowej międzyrządowej umowy zmuszającej strefę euro do większej dyscypliny budżetowej. Zapoznanie się z tym dokumentem pozwala postawić łatwą do przewidzenia tezę, że spośród polityków zarówno opozycji, jak i koalicji wypowiadających się na ten temat większość nie do końca wiedziała, o czym mówi.
Nowe ustalenia, wbrew deklaracjom premiera Donalda Tuska, w ogóle Polski nie dotyczą, a nawet jeśli mielibyśmy uczestniczyć w nowym pakcie, to jako kraj niebędący częścią strefy euro, nie będziemy mieli żadnego głosu. Premier ostrzegający Polaków przed powstaniem Europy dwóch prędkości, która byłaby zabójcza dla Polski, de facto pcha nas do Europy "drugiej prędkości": gdy w styczniu skończą się nasza prezydencja i kadencja Jerzego Buzka jako szefa Parlamentu Europejskiego, dla strefy euro przestaniemy mieć jakiekolwiek, nawet symboliczne, znaczenie.
Co więcej, z niedużą dozą złośliwości można postawić tezę, że za możliwość przysłuchiwania się obradom Europy "pierwszej prędkości" bez prawa głosu będziemy musieli zapłacić kilkadziesiąt miliardów złotych z rezerw NBP. Co jest sporą sumą nie tylko w czasach kryzysu. Co gorsza, wcale nie ma pewności, czy w ogóle wpuszczą nas na salę, gdzie będą podejmowane decyzje – być może zostaniemy jedynie po fakcie poinformowani o ustaleniach.
Niezdolni do współpracy
Z oficjalnych wypowiedzi przedstawicieli polskiego rządu można było wywnioskować, że szczyt 9 grudnia był wielkim polskim sukcesem. Premier zapewniał z dumą, że wciąż znajdujemy się w głównym europejskim nurcie, minister spraw zagranicznych zapewniał zaś, że Polska przoduje w tej chwili w ogólnoeuropejskiej debacie nad przyszłością naszego kontynentu. Cała ta pompatyczna retoryka legła w gruzach, gdy na wierzch wyszła prawda o szczegółach nowej fiskalnej architektury Unii.
Wydawałoby się, że to dla opozycji wyjątkowa gratka. Że można przycisnąć partię rządzącą, wypunktować jej błędy czy zaniechania. Liderzy prawicowej opozycji mieli ogromną szansę, aby na tle Tuska i Sikorskiego przedstawić się jako politycy poważni, dbający o polską rację stanu. Jednak ograniczyli się do zarzucania rządowi zdrady interesów narodowych.