Taki awans nie byłby niczym nadzwyczajnym. Tusk jest ceniony w Europie, unijni liderzy są pod wrażeniem jego niezachwianej wiary w "unijny projekt", a zachodnia prasa uważa go – nieco na wyrost – za jednego z ostatnich euroentuzjastów na Starym Kontynencie. Od momentu, gdy przewodniczącym Parlamentu Europejskiego został Jerzy Buzek, nikogo już nie zdziwi mianowanie człowieka ze Wschodu na wysokie stanowisko w Unii. Trzej poprzedni przewodniczący KE także byli premierami (Barroso, Romano Prodi, Jacques Santer), zatem tradycja zostałaby utrzymana. Ponadto, gdy w Strasburgu miejsce Buzka zajął Martin Schulz, żaden przedstawiciel "nowej" Europy nie pełni ważnej funkcji w strukturach UE.
Wiele wskazuje na to, iż kandydatura Tuska jest silna i realna. Pytanie brzmi, czy on sam byłby zainteresowany przenosinami do Brukseli. Moim zdaniem – nie.
Człowiek do specjalnych poruczeń
Tusk wielokrotnie dawał powody do przypuszczeń, iż lubi władzę i daje mu ona dużo radości. A przewodniczący Komisji Europejskiej z roku na rok władzę traci, jego znaczenie w hierarchii UE jest zaś coraz mniejsze. Nie przez przypadek tak często wspomina się dziś postać Jacques'a Delorsa – jako ostatniego szefa KE, z którego zdaniem wszyscy się liczyli. Tylko że Delors żegnał się z Komisją dokładnie... 17 lat temu.
José Manuel Barroso stara się z całych sił, by zaistnieć w mediach jako wpływowy polityk, lecz fakty są nieubłagane: jego rola ogranicza się do bieżącego administrowania i nadzorowania prac Unii. Jest raczej "pierwszym ministrem", na wzór francuski, wypełniającym polecenia prawdziwych władców, niż premierem unijnej egzekutywy, wyposażonym w szerokie plenipotencje. Już dzisiaj Barroso pozostaje w cieniu nie tylko duetu "Merkozy", lecz także Hermana Van Rompuya, przewodniczącego Rady Europejskiej. Gdy "prezydent" Unii będzie za kilka lat wybierany w powszechnych wyborach, jak proponuje m.in. minister spraw zagranicznych Niemiec Guido Westerwelle, szef Komisji Europejskiej stanie się już nawet nie "pierwszym ministrem" Unii, ale "pierwszym urzędnikiem".
Nie jestem przekonany, czy Donald Tusk ma ochotę i stosowną konstrukcją psychiczną, by w taką rolę się wcielić. Do tej pory to on przecież dobierał sobie współpracowników, wskazywał palcem wybrańców, którzy pięli się w górę po partyjnej drabince, i bezlitośnie strącał z piedestału tych, do których tracił zaufanie. Jako przewodniczący Komisji musiałby tak naprawdę zaakceptować kandydatów zaproponowanych przez rządy państw członkowskich, może nawet równie charyzmatycznych, tak samo doświadczonych i podobnie bezwzględnych jak on. Nie mógłby się bawić w swoje ulubione personalne gierki, nie mógłby "wściekać się" na podwładnych w kryzysowych sytuacjach, jak ma w zwyczaju czynić to przy Alejach Ujazdowskich. I musiałby jeszcze znieść nieprzyjemne, niekiedy upokarzające przesłuchania swoich nie swoich kandydatów na komisarzy w Parlamencie Europejskim. A potem pilnować, czy są wprowadzane w życie dyrektywy dotyczące wielkości pomidorów oraz zawartości cukru w cukrze. Czy to miałby być szczyt jego politycznych ambicji?
Teoretycznie Komisja ma w swoich rękach potężne narzędzie: jest jedynym ciałem, które może proponować nowe regulacje prawne w Unii. De facto ciało to funkcjonuje od dłuższego czasu jedynie jako "stacja transmisyjna" dla idei i projektów powstających nad Szprewą oraz nad Sekwaną. Z punktu widzenia Angeli Merkel polski premier istotnie byłby kandydatem idealnym, gdyż dawałby gwarancję, iż opór Komisji wobec niemieckich pomysłów byłby żaden lub co najwyżej minimalny. Czy jednak sam Tusk marzy o karierze "człowieka do specjalnych poruczeń" Berlina? Czy chciałby przez najbliższe dziesięć lat zajmować się wyłącznie wyjaśnianiem dziennikarzom, na czym polegają zmiany proponowane przez Niemcy, tak jak robi to obecnie Barroso? Mam co do tego wątpliwości: już dzisiaj opozycja oskarża go o kapitulancką postawę wobec naszego zachodniego sąsiada. Gdyby został szefem Komisji Europejskiej, tej łatki już nie zdołałby odkleić.