Europo, nie licz na Tuska

Czy pilnowanie zawartości cukru w cukrze miałoby być szczytem politycznych ambicji polskiego premiera? – zastanawia się publicysta

Publikacja: 27.03.2012 19:10

Marek Magierowski

Marek Magierowski

Foto: Fotorzepa, Ryszard Waniek Rys Ryszard Waniek

Pogłoski o objęciu przez Donalda Tuska fotela przewodniczącego Komisji Europejskiej pojawiły się po raz pierwszy ponad dwa lata temu, gdy lider Platformy Obywatelskiej niespodziewanie zrezygnował ze startu w wyborach prezydenckich.

W tym samym czasie otrzymał nagrodę Karola Wielkiego, a podczas ceremonii jej wręczenia laudację na cześć premiera RP wygłosiła Angela Merkel. To właśnie kanclerz Niemiec miała sobie upodobać Tuska i namaścić go na kolejnego szefa KE. To ona przekonała go ponoć, żeby dał sobie spokój z prezydenturą, bo czekają na niego słodsze frykasy.

Wiara w projekt

Jego partyjni koledzy zachwalali go jako polityka, który mógłby właściwie zająć każde stanowisko w strukturach unijnych. A przeciwnicy kpili, iż jest raczej kandydatem Berlina, a nie Warszawy, że zabiega o stołek, przytakując na każdym kroku swojej mentorce i że będzie miał problemy natury lingwistycznej, bo nie dość, że angielski zna na poziomie podstawowym, to jeszcze powinien opanować francuski. "Premier niespecjalnie przemęcza się obecnym rządzeniem, więc ma dużo czasu na naukę języków obcych. Może zdąży" – drwił w swoim blogu Marek Migalski, wtedy jeszcze eurodeputowany PiS.

W połowie marca tego roku Piotr Zaremba ujawnił w "Uważam Rze", iż Donald Tusk jest już oficjalnym kandydatem Europejskiej Partii Ludowej na stanowisko szefa Komisji i stanie na jej czele w 2014 roku, zastępując José Manuela Barroso. Decyzję w tej sprawie mieli podjąć wspólnie Angela Merkel i prezydent Francji Nicolas Sarkozy.

Po pół roku pracy w Komisji Europejskiej Tusk byłby już znudzony nowymi obowiązkami. Nie pograłby w piłkę i nie mógłby regularnie oglądać meczów Ligi Mistrzów

Taki awans nie byłby niczym nadzwyczajnym. Tusk jest ceniony w Europie, unijni liderzy są pod wrażeniem jego niezachwianej wiary w "unijny projekt", a zachodnia prasa uważa go – nieco na wyrost – za jednego z ostatnich euroentuzjastów na Starym Kontynencie. Od momentu, gdy przewodniczącym Parlamentu Europejskiego został Jerzy Buzek, nikogo już nie zdziwi mianowanie człowieka ze Wschodu na wysokie stanowisko w Unii. Trzej poprzedni przewodniczący KE także byli premierami (Barroso, Romano Prodi, Jacques Santer), zatem tradycja zostałaby utrzymana. Ponadto, gdy w Strasburgu miejsce Buzka zajął Martin Schulz, żaden przedstawiciel "nowej" Europy nie pełni ważnej funkcji w strukturach UE.

Wiele wskazuje na to, iż kandydatura Tuska jest silna i realna. Pytanie brzmi, czy on sam byłby zainteresowany przenosinami do Brukseli. Moim zdaniem – nie.

Człowiek do specjalnych poruczeń

Tusk wielokrotnie dawał powody do przypuszczeń, iż lubi władzę i daje mu ona dużo radości. A przewodniczący Komisji Europejskiej z roku na rok władzę traci, jego znaczenie w hierarchii UE jest zaś coraz mniejsze. Nie przez przypadek tak często wspomina się dziś postać Jacques'a Delorsa – jako ostatniego szefa KE, z którego zdaniem wszyscy się liczyli. Tylko że Delors żegnał się z Komisją dokładnie... 17 lat temu.

José Manuel Barroso stara się z całych sił, by zaistnieć w mediach jako wpływowy polityk, lecz fakty są nieubłagane: jego rola ogranicza się do bieżącego administrowania i nadzorowania prac Unii. Jest raczej "pierwszym ministrem", na wzór francuski, wypełniającym polecenia prawdziwych władców, niż premierem unijnej egzekutywy, wyposażonym w szerokie plenipotencje. Już dzisiaj Barroso pozostaje w cieniu nie tylko duetu "Merkozy", lecz także Hermana Van Rompuya, przewodniczącego Rady Europejskiej. Gdy "prezydent" Unii będzie za kilka lat wybierany w powszechnych wyborach, jak proponuje m.in. minister spraw zagranicznych Niemiec Guido Westerwelle, szef Komisji Europejskiej stanie się już nawet nie "pierwszym ministrem" Unii, ale "pierwszym urzędnikiem".

Nie jestem przekonany, czy Donald Tusk ma ochotę i stosowną konstrukcją psychiczną, by w taką rolę się wcielić. Do tej pory to on przecież dobierał sobie współpracowników, wskazywał palcem wybrańców, którzy pięli się w górę po partyjnej drabince, i bezlitośnie strącał z piedestału tych, do których tracił zaufanie. Jako przewodniczący Komisji musiałby tak naprawdę zaakceptować kandydatów zaproponowanych przez rządy państw członkowskich, może nawet równie charyzmatycznych, tak samo doświadczonych i podobnie bezwzględnych jak on. Nie mógłby się bawić w swoje ulubione personalne gierki, nie mógłby "wściekać się" na podwładnych w kryzysowych sytuacjach, jak ma w zwyczaju czynić to przy Alejach Ujazdowskich. I musiałby jeszcze znieść nieprzyjemne, niekiedy upokarzające przesłuchania swoich nie swoich kandydatów na komisarzy w Parlamencie Europejskim. A potem pilnować, czy są wprowadzane w życie dyrektywy dotyczące wielkości pomidorów oraz zawartości cukru w cukrze. Czy to miałby być szczyt jego politycznych ambicji?

Teoretycznie Komisja ma w swoich rękach potężne narzędzie: jest jedynym ciałem, które może proponować nowe regulacje prawne w Unii. De facto ciało to funkcjonuje od dłuższego czasu jedynie jako "stacja transmisyjna" dla idei i projektów powstających nad Szprewą oraz nad Sekwaną. Z punktu widzenia Angeli Merkel polski premier istotnie byłby kandydatem idealnym, gdyż dawałby gwarancję, iż opór Komisji wobec niemieckich pomysłów byłby żaden lub co najwyżej minimalny. Czy jednak sam Tusk marzy o karierze "człowieka do specjalnych poruczeń" Berlina? Czy chciałby przez najbliższe dziesięć lat zajmować się wyłącznie wyjaśnianiem dziennikarzom, na czym polegają zmiany proponowane przez Niemcy, tak jak robi to obecnie Barroso? Mam co do tego wątpliwości: już dzisiaj opozycja oskarża go o kapitulancką postawę wobec naszego zachodniego sąsiada. Gdyby został szefem Komisji Europejskiej, tej łatki już nie zdołałby odkleić.

Ponadto niekiedy firmowałby regulacje uderzające w polski biznes. Jako premier RP może polecić swojemu ministrowi ochrony środowiska zawetowanie pakietu ekologicznego przygotowanego przez duńską komisarz ds. klimatu. Jako szef KE nie tylko nie mógłby bronić naszych interesów, lecz często byłby zmuszony stanąć po drugiej stronie barykady. Dla Tuska taka sytuacja byłaby nader niewygodna. Z kolei biorąc pod uwagę poprawnościowe obsesje Europy, na wspomnianym pakiecie raczej się nie skończy. Premier jest wprawdzie, by tak rzec, dość "plastyczny", ale nie wyobrażam go sobie jako zwolennika kolejnych drakońskich ograniczeń w emisji dwutlenku węgla. Czy chciałby przejść do historii jako ten przewodniczący Komisji Europejskiej, który ostatecznie rozłożył na łopatki polską energetykę?

Żarciki nie wystarczą

Po pół roku Tusk byłby już zapewne znudzony i poirytowany nowymi obowiązkami. Nie sądzę, by znalazł czas na swoje ukochane rozrywki. Nie pograłby w piłkę i nie mógłby regularnie oglądać meczów Ligi Mistrzów. Za to musiałby się na co dzień użerać się z armią obcojęzycznych urzędników. Przecież w przeszłości po wielokroć wyrażał się sceptycznie na temat mechanizmów rządzących Unią. "Ja nie jestem euroentuzjastą w rodzaju tych, którzy zapatrzeni w żółte gwiazdki na niebieskim tle zapominają o biało-czerwonej. Czasami mam wrażenie, że jestem takim zdroworozsądkowym eurosceptykiem, bez jakichś niezdrowych fascynacji" – mówił raptem trzy miesiące temu. Czym innym jest pozowanie do wspólnych zdjęć na unijnych szczytach, a czym innym niewdzięczna harówka w brukselskiej klatce.

A co się stanie, gdy Komisją wstrząśnie jakiś korupcyjny skandal, tak jak miało to miejsce w latach 90.? Tusk nie oczaruje europejskiej opinii publicznej uśmiechem i kilkoma żarcikami, nie pomogą mu zaprzyjaźnione telewizje, trudno będzie podzielić się winą z poprzednikami, twierdząc: "A u Barroso było jeszcze gorzej". I co wtedy?

Tusk zapowiedział, iż po raz trzeci nie będzie się starał o fotel premiera. Jeśli jednak stanowisko przewodniczącego Komisji Europejskiej będzie jedyną ofertą ze strony Niemiec i Francji, może jeszcze zmienić zdanie. Gdyby Tusk rządził Polską przez ponad dziesięć lat, stanąłby w jednym szeregu z Helmutem Kohlem, Francois Mitterrandem, Margaret Thatcher czy Tonym Blairem – oczywiście pod względem politycznej długowieczności, a nie osiągnięć. Tak czy inaczej – to już byłoby coś. Gdyby zaś zdecydował się na przeprowadzkę do Brukseli, w podręcznikach historii znalazłby się w towarzystwie Waltera Hallsteina, Roya Jenkinsa i Gastona Thorna.

Czy ktoś ich jeszcze pamięta? Bo ja nie.

Autor jest publicystą "Uważam Rze"

Pogłoski o objęciu przez Donalda Tuska fotela przewodniczącego Komisji Europejskiej pojawiły się po raz pierwszy ponad dwa lata temu, gdy lider Platformy Obywatelskiej niespodziewanie zrezygnował ze startu w wyborach prezydenckich.

W tym samym czasie otrzymał nagrodę Karola Wielkiego, a podczas ceremonii jej wręczenia laudację na cześć premiera RP wygłosiła Angela Merkel. To właśnie kanclerz Niemiec miała sobie upodobać Tuska i namaścić go na kolejnego szefa KE. To ona przekonała go ponoć, żeby dał sobie spokój z prezydenturą, bo czekają na niego słodsze frykasy.

Pozostało 93% artykułu
Opinie polityczno - społeczne
Estera Flieger: Izrael atakuje Polskę. Kolejna historyczna prowokacja
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Opinie polityczno - społeczne
Estera Flieger: Zwierzęta muszą poczekać, bo jaśnie państwo z Konfederacji się obrazi
Opinie polityczno - społeczne
Tomasz Grzegorz Grosse: Europejskie dylematy Trumpa
Opinie polityczno - społeczne
Konrad Szymański: Polska ma do odegrania ważną rolę w napiętych stosunkach Unii z USA
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Opinie polityczno - społeczne
Robert Gwiazdowski: Dlaczego strategiczne mają być TVN i Polsat, a nie Telewizja Republika?