Trwająca 12 dni (19-30 marca) krakowska głodówka grupy kilku działaczy opozycji demokratycznej z lat 80. zwróciła wreszcie uwagę części opinii publicznej, a nawet niektórych polityków na dwa problemy: miejsca historii w nauczaniu młodych Polaków oraz programowego kształtu całego systemu edukacji. To jest wielka zasługa Adama Kality, Grzegorza Surdego, Mariana Stacha, Leszka Jaranowskiego, Bogusława Dąbrowy-Kostki, Ryszarda Majdzika i kolejnych osób, które dołączyły do protestu.
Pojawiło się w związku z tą głodówką wiele komentarzy szyderczych (na łamach „Gazety Wyborczej" i tygodnika „Nie"), przypominających wypowiedzi Jerzego Urbana z 1985 roku na temat protestu głodowego zorganizowanego wówczas przez Annę Walentynowicz i Radosława Hugeta w parafii Narodzenia NMP w Krakowie-Bieżanowie, a także wcześniejsze jeszcze „riposty" peerelowskich propagandystów na głodówkę w maju 1977 roku w kościele św. Marcina w Warszawie, przeprowadzoną z inicjatywy m.in. Bohdana Cywińskiego, Barbary Toruńczyk i ojca Aleksandra Hauke-Ligowskiego.
Tamte, historyczne głodówki podejmowane były dla wyrażenia sprzeciwu wobec przetrzymywania przez władze PRL więźniów politycznych (uczestników Czerwca 1976 i współpracowników KOR, a w 1985 – m.in. Andrzeja Gwiazdy, Adama Michnika, Władysława Frasyniuka, Bogdana Lisa). Czy sprawy edukacji, obecności historii w programie liceów, są na tyle ważne, by używać w nich tak dramatycznego argumentu, jak w sprawie więźniów politycznych? Czy to nie zbyt drastyczny, patetyczny (w popularnym, negatywnym sensie tego słowa) sposób zwracania uwagi? W demokratycznym państwie prawa?
Broń bezsilnych
Rzeczywiście dramatyczny charakter krakowskiego protestu wynika z faktu, że nieskuteczne okazały się wszystkie wcześniejsze próby społecznych apeli do władz państwowych o podjęcie dialogu z obywatelami, a w szczególności ze środowiskami fachowo zajmującymi się historią i edukacją, zaniepokojonymi zmianami wprowadzanymi do polskich liceów rozporządzeniem minister Katarzyny Hall z 23 grudnia 2008 roku. Było takich apeli dużo. W styczniu 2009 roku list otwarty ponad stu profesorów wyższych uczelni, historyków i polonistów, publikowany na łamach „Rzeczpospolitej"; potem protesty przedstawicieli Polskiego Towarzystwa Historycznego, listy do czterech historyków stojących na czele państwa (prezydenta, premiera, marszałków Sejmu i Senatu); dziesiątki artykułów publicystów, przypominających o wadze programowych zmian, które bez poważnych społecznych konsultacji wprowadziło do polskich liceów ministerstwo.
Wszystko bez rezultatu. Jedyna odpowiedź, jaka nadchodziła ze strony autorów i promotorów reformy programowej, brzmiała krótko: my mamy rację. Podważać mogą ją tylko, jak pisała sama pani minister Hall (latem 2011 roku na łamach „Rzeczpospolitej"), „niefachowcy", lub „ludzie o złych intencjach". Jeśli ktoś krytykuje reformę programową, to wyłącznie z pobudek politycznych – to mogą być tylko ludzie PiS, „ipeenowscy historycy". Historii przecież będzie w liceach nie mniej, ale więcej.
Tego rodzaju odpowiedź na prośby o podjęcie poważnej rozmowy o możliwych skutkach reformy minister Hall, podtrzymana konsekwentnie także przez jej następczynię, budziła poczucie bezsilności. Z tego poczucia właśnie zrodził się protest głodowy – ostatnia broń bezsilnych.
Początkowo próbowano go zamilczeć, potem wyszydzić, w końcu jednak okazało się, że wspiera go coraz więcej środowisk fachowych, apolitycznych, które trudno zredukować do wygodnego pojęcia „pisowskiej dziczy". Jednogłośnie przyjęty apel Rady Naukowej Instytutu Historii Uniwersytetu Jagiellońskiego (Rada skupia