Pytanie brzmi, czy Polanski zdradzi. Czy Perquis wsadzi łokieć, tam gdzie inni nie boją się wsadzać głowy i czy Obraniak w decydującej chwili nie da nogi? Tak brzmią pytania, które stawiają sobie dziś prawdziwi Polacy, czyli tacy, którzy boją się farbowanych lisów.
Farbowany lis jest przebiegły i perfidny. Na powitanie macha kitą, a potem pożera niewinne orlątka, czyli nas. A my biedni giniemy z honorem. Jak zwykle przez nich.
Ogarnia nas strach
Tak w niewielkim uproszczeniu wygląda filozofia obrońców prawdziwej polskości w polskiej reprezentacji piłkarskiej, filozofia, której głównym rzecznikiem stał się, niestety, Jan Tomaszewski, człowiek, który swojego czasu potrafił w pojedynkę uciszyć Wembley ryczące „Animals!" na widok piłkarzy z Polski.
Potem Tomaszewski jeździł trochę po Europie, grał nawet w Hiszpanii, gdzie ludzie bywają z wyglądu i pochodzenia różni, ale nic mu to nie dało. Został w świecie, w którym Polak to jest człowiek urodzony w Polsce z polskiej matki i polskiego ojca.
Nigdy tak nie było. Od czasów jagiellońskich siłę i bogactwo Rzeczypospolitej stanowiły jej narody. Niedawno moja dziewięcioletnia córka spytała mnie, dlaczego Adam Mickiewicz pisał, że jego ojczyzną jest Litwa, skoro był Polakiem. Pewnie dlatego, że można było (niestety, teraz o to coraz trudniej i to akurat nie z polskiej winy) być Polakiem i Litwinem, a także Polakiem i Żydem, Polakiem i Niemcem jednocześnie.