Euro 2012 trwa, ale polskie poczucie niby-wspólnoty pękło i nic w tym dziwnego. Gdy nasza drużyna odpadła, skończył się powód do manifestowania swojej tożsamości. W ten sposób symbole narodowe stały się pierwszą ofiarą mistrzostw. Porażka polskiej drużyny szybko przeniosła się ze sfery sportowej do politycznej. To nic dziwnego, skoro Euro 2012 było przedstawiane jako sztandarowe osiągnięcie epoki Tuska.
Nie dzielić się Euro 2012
Gdy sukces - przynajmniej w jego sportowym wymiarze - okazał się, pomimo buńczucznych zapowiedzi, dość mizerny, premier i jego drużyna profilaktycznie wycofali się na jakiś czas z mediów. Piarowska wymowa tego gestu była nader wymowna, premier, który wcześniej wraz z całym rządem odstawiał przed kamerami groteskowe spektakle z szalikiem w dłoni, nie chciał być łączony z porażką.
Po prawej stronie zapanowało zaś pełne satysfakcji milczenie. Oczywiście nikt nie cieszył się z przegranej piłkarzy, ale nie o nich przecież chodziło. Istotny był Tusk, który, zniknął w tej samej chwili, co tysiące biało-czerwonych chorągiewek zdjętych z samochodów.
Mniej więcej dwa lata temu - wkrótce po katastrofie smoleńskiej - wśród części prawicowych publicystów pojawiła się myśl, aby nazwać Stadion Narodowy imieniem tragicznie zmarłego prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Pomysł ten wysunął jako pierwszy Łukasz Warzecha.
Niezależnie od oceny tej idei była to próba pojednawcza wobec rządu Tuska. Gdyby ją przyjął, nie tylko udowodniłby, że pojęcie wspólnoty wciąż może wykraczać poza ramy bieżącej walki politycznej, ale również wygrałby wizerunkowo. Trudno byłoby bowiem prawicy pokpiwać dzisiaj z Euro, gdyby mecze odbywały się na Stadionie Lecha Kaczyńskiego. Jednak zamiast tego Tusk wolał pielęgnować własną wersję „patriotyzmu", zresztą prawica również.