Premier Węgier Viktor Orban powiedział węgierskim ambasadorom w trakcie dorocznego spotkania z nimi, że Budapeszt wygrał konflikt z instytucjami europejskimi.
Co więcej, według niemieckiego „Die Welt" miał powiedzieć, że jego kraj zwyciężył w tej konfrontacji, bo „konflikty te zostały zaplanowane, przewidziane i przemyślane przez same Węgry", czyli przez jego rząd. Orban miał też zapowiedzieć, że spodziewa się kolejnych konfliktów, w których również zwycięży. Zasugerował, że mogą one wybuchnąć w związku z tym, iż jego rząd będzie chciał wyjąć spod zasad rynkowych sieci przesyłu wody, gazu i prądu. Dodał, że jego kraj udowodnił, że nie jest kolonią, i obejdzie się bez „niechcianej pomocy obcych".
To ostatnie zdanie odnosi się zapewne do 15-miliardowego (w euro) kredytu z MFW. Rząd węgierski rozpoczął negocjacje na ten temat, premier podkreśla jednak, że gospodarka w zasadzie tych pieniędzy nie potrzebuje, a Budapeszt chce ich jedynie po to, by przywrócić zaufanie inwestorów i zabezpieczyć się na wypadek załamania strefy euro.
Orban wypowiedział się też zdecydowanie przeciw unijnej strategii ratowania strefy euro, nazywając ją księżycową. I zasugerował, że obliczona jest ona przede wszystkim na realizację interesów Niemiec, które nie są tożsame z interesami Europy Środkowej.
Nie, nie będę tu wznosił peanów na cześć Orbana, co lubi robić wielu prawicowych polityków. Żałuję, ale mam za mało wiedzy, by stwierdzić, w jakim zakresie jego polityka jest słuszna, a w jakim jest przegięciem. Widzę oczywiście, iż samo przetrwanie węgierskiego rządu pod nieustającą kanonadą wszystkich brukselskich (i w jakiejś mierze waszyngtońskich) armat, w dodatku przy skomplikowanej grze z Moskwą (kolejne węgierskie zwody dotyczące gazociągów South Stream i Nabucco), jest sukcesem, którego dwa lata temu raczej się nie spodziewałem. Ale czy ogłaszanie przez Orbana ostatecznego zwycięstwa nie jest przedwczesne, czy nie jest przejawem zgubnej pychy?