Czy zarząd Gdańska nie dostrzega, że coraz bardziej brnie w śmieszność? Bo rozpętał aferę, nad którą od początku nie panował, a teraz nie panuje już zupełnie. Prezydent Paweł Adamowicz chciał przywrócić stoczniową bramę do stanu z Sierpnia’80. Mogę zrozumieć ten pomysł. Ale prezydent nie skonsultował go ze związkowcami z  „Solidarności”, którzy mają przecież moralne prawo do tego miejsca. A ci stoczniowcy uważają, że przywrócenie napisu „imienia Lenina” oznacza rehabilitację komunizmu. Ja tak nie sądzę (napisowi „im. Lenina” towarzyszy lista 21 gdańskich postulatów, a także tablica informująca, kim był Lenin i czym był komunizm), ale związkowcy mają prawo do swojej wrażliwości, i trzeba je uszanować.

W dodatku przywrócenie bramy do kształtu sprzed 32 lat można też potraktować jako przesłanie, że za tą bramą jest już tylko historia, tylko zabytek. A to przecież nieprawda. Tam jest żywy zakład pracy i jego pracownicy, którzy mają nadzieję na przyszłość w tym miejscu. I to jest inny powód, dla którego restauratorskie ambicje Adamowicza zostały przyjęte tak wrogo.

Teraz prezydent Gdańska - na miłość boską, panie prezydencie, przecież pan jest politykiem! - obraził się. I najwyraźniej to uczucie dyktuje mu działania, które bardzo łatwo zinterpretować jako prywatną wojnę, spowodowaną prywatnymi emocjami. To w lepszym dla Adamowicza wypadku. Bo w gorszym sytuację można przedstawić jako... fanatyczną obronę Lenina. Wielu radykalnie nastrojonych prawicowców bardzo chciałoby postrzegać obecną polską rzeczywistość jako kontynuację polskiej walki o wolność z pezetpeerowską dyktaturą. Prezydent Gdańska działa tak, jakby chciał potwierdzić tę wizję rzeczywistości.

Zaapelowałbym do prezydenta Adamowicza. Niech skończy tę sprawę. Niech się opamięta, bo dalsze brnięcie oznaczać będzie dla niego tylko coraz większą kompromitację.