Angela zmienną jest

Nad ostatnim szczytem UE wisiało widmo przyszłorocznych wyborów do Bundestagu. A wiadomo: jak pani kanclerz się przy czymś uprze, musi to dostać - pisze publicysta

Aktualizacja: 21.10.2012 18:57 Publikacja: 21.10.2012 18:52

Marek Magierowski

Marek Magierowski

Foto: Fotorzepa, Ryszard Waniek Rys Ryszard Waniek

Niedawny szczyt Unii Europejskiej w Brukseli byłby nieważny, gdyby nie padło sakramentalne zdanie: „Najgorsze już za nami".

Tym razem wypowiedział je prezydent Francji Francois Hollande, co jest o tyle zaskakujące, że akurat Hollande'owi nie udało się przeforsować w Brukseli swoich pomysłów na walkę z kryzysem. Wygrała raz jeszcze, co już nie jest zaskakujące, Angela Merkel. Kanclerz Niemiec uparła się, aby ogólnoeuropejski nadzór nad instytucjami finansowymi zaczął działać nie 1 stycznia 2013 r., jak ustalono kilka miesięcy temu, lecz później, a konkretnie - po wyborach do Bundestagu jesienią przyszłego roku. A wiadomo, że jak pani kanclerz się przy czymś uprze, to musi to dostać. Można by sparafrazować słynną sentencję angielskiego piłkarza Gary'ego Linekera: na unijne szczyty przyjeżdża 27 przywódców państw, a zwyciężają zawsze Niemcy...

Zła wiadomość dla Rajoya

„Najgorsze już za nami" - stwierdził Hollande, choć nie wiadomo, co miał na myśli, bo na szczycie tak naprawdę nie podjęto żadnych rewolucyjnych decyzji. Nawet José Manuel Barroso, przewodniczący Komisji Europejskiej, nie uznał szczytu za „kluczowy" ani „przełomowy", w przeciwieństwie do 15 poprzednich. To daje do myślenia. Paradoksalnie jedyne konkretne rozstrzygnięcie - wspomniane odłożenie w czasie powstania unii bankowej - to raczej krok wstecz. Przynajmniej w porównaniu z ustaleniami czerwcowego - „kluczowego" i „przełomowego" - szczytu UE.

Jak zwrócił uwagę komentator francuskiego dziennika „Le Figaro", dotąd Rada Europejska obradowała zazwyczaj pod ogromną presją rynków, tym razem zaś było inaczej. Oprocentowanie obligacji państw najbardziej zagrożonych bankructwem jest od dłuższego czasu stabilne - głównie dzięki zapowiedzi Maria Draghiego, iż EBC jest gotów do ich skupowania na dużą skalę. W przypadku Hiszpanii to ok. 5,5 proc. (w lipcu 7,5 proc.), włoskie papiery zaś zeszły nawet poniżej poziomu 4,8 proc. Rządy w Madrycie i Rzymie mogły odetchnąć z ulgą, lecz z drugiej strony zapał europejskich liderów do reformowania UE wyraźnie przygasł.

Unijny nadzór bankowy zacznie więc działać najpewniej pod koniec nadchodzącego roku - wedle życzenia rządu niemieckiego. Oznacza to jednak, iż banki (przede wszystkim hiszpańskie i irlandzkie, najbardziej poturbowane przez kryzys) nie dostaną w najbliższym czasie dokapitalizowania z Europejskiego Mechanizmu Stabilizacyjnego.

Jedno jest bowiem ściśle powiązane z drugim. Angela Merkel stawia sprawę jasno: bez unii bankowej prywatne instytucje nie powąchają unijnych pieniędzy. Ergo: najpierw nadzór, potem solidarność. A że „unijne pieniądze" to w gruncie rzeczy „niemieckie pieniądze", nic zatem dziwnego, że Angela Merkel chce teraz opóźnić wejście w życie unii bankowej. Wyborcy nad Renem nie byliby zbyt zadowoleni, gdyby się okazało, że ich ciężko wypracowane marki - przepraszam, euro - ratują skórę hiszpańskiej finansjerze.

Tym samym jednak Angela Merkel sama podkopała swoją wiarygodność. Po pierwsze: bankowy nadzór był po części pomysłem Berlina. Po drugie: w czerwcu pani kanclerz zgodziła się, aby pogrążone w tarapatach banki otrzymały wsparcie z EMS. Większość polityków i ekonomistów uznała, że w ten sposób będzie można wreszcie oddzielić kłopoty banków od kłopotów zadłużonych krajów strefy euro. Niemniej Merkel doszła prawdopodobnie do wniosku, że ten „deal" może i podoba się rynkom, ale nie spodoba się jej rodakom.

Oficjalny komunikat Rady w sprawie unii bankowej jest zresztą tak niejasny, że trudno przewidzieć, czy i kiedy ujrzy ona światło dzienne: „Rada Europejska zachęca organy prawodawcze do rozpoczęcia prac nad propozycjami legislacyjnymi dotyczącymi Jednolitego Mechanizmu Nadzoru (to oficjalna nazwa unii bankowej - przyp. red.) i uznanie ich jako kwestii priorytetowej, tak aby ostateczne uzgodnienie ram prawnych mogło nastąpić 1 stycznia 2013 roku)". Jak na kwestię priorytetową całkiem sporo tutaj „miękkich" czasowników: zachęcać, rozpocząć, proponować, uzgadniać. Może jednak trzeba się z takim językiem pogodzić, jako wrodzoną cechą unijnej biurokracji. Gdyby Unia była kobietą, sformułowanie „nie można być częściowo w ciąży" zapewne by jej nie dotyczyło.

Nietęgą minę miał po szczycie premier Mariano Rajoy, który swego czasu z entuzjazmem wypowiadał się na temat zarówno nadzoru finansowego, jak i idei dokapitalizowania banków. Według wyników zleconego przez hiszpański rząd audytu tamtejsze banki potrzebują zastrzyku w wysokości ok. 60 mld dolarów. Rajoy był pewien, że skorzysta z zasobów EMS, ale ten kurek Angela Merkel właśnie zakręciła. Madryt będzie musiał sobie poradzić sam. Ta wiadomość nie mogła nadejść w gorszym momencie: nastroje społeczne na Półwyspie Iberyjskim są fatalne, ludzie protestują na ulicach, bezrobocie przebiło pułap 25 proc. (w Andaluzji bez pracy jest 34 proc. mieszkańców), na 14 listopada związki zawodowe szykują kolejny strajk generalny, a Katalonia coraz śmielej zmierza w kierunku niepodległości.

Warunek nie do spełnienia

Rajoya podczas szczytu próbował wspierać Francois Hollande - bezskutecznie. W stosunkach z Angelą Merkel nowy prezydent Francji nie ma tej siły przekonywania co jego poprzednik Nicolas Sarkozy. Niemiecko-francuska oś zaczęła rdzewieć i głośno zgrzytać.

Hollande w ostatnich miesiącach kreował się na lidera „śródziemnomorskiego trio", które tworzyli także Rajoy oraz premier Włoch Mario Monti. Miało ono stanowić przeciwwagę dla dominacji Niemiec w UE oraz obsesji pani kanclerz na punkcie cięć, oszczędności i „zdrowych budżetów".

Hollande bez ustanku powtarza, iż dużo skuteczniejszym rozwiązaniem byłoby wprowadzenie euroobligacji. Angela Merkel bez ustanku zaś powtarza, że się na to nie zgodzi, używając niekiedy bardzo dosadnych słów. Latem, w trakcie spotkania z deputowanymi FDP, miała powiedzieć wprost: „Po moim trupie".

Jednak Hollande nadal upierał się przy euroobligacjach. Merkel w końcu nie wytrzymała i postawiła całej strefie euro warunek: jeżeli chcecie, byśmy zadłużali się wspólnie, musicie poddać ścisłej kontroli wasze narodowe budżety. Według tego planu unijny komisarz mógłby wetować decyzje parlamentów krajowych. Oczywiście ani Francuzi, ani większość członków UE nigdy na to nie pójdzie - oznaczałoby to bowiem dobrowolne zrzeczenie się suwerenności na rzecz unijnego urzędnika (w dodatku niewykluczone, iż byłby to Niemiec). Tego byłoby już za wiele.

Lecz Merkel celowo doprowadziła do klinczu, tylko po to, by zamknąć usta wszystkim miłośnikom euroobligacji. Kanclerz Niemiec jest gotowa zapłacić za to pogorszeniem relacji z Paryżem. Merkel zdaje sobie sprawę, iż za kadencji Hollande'a powrót do dawnych duserów i tak nie jest możliwy.

Dla Polski najważniejsza jest debata na temat budżetu Unii na lata 2014-2020 i walka o mityczne 300 mld złotych.

Wina Anglików

Ale ubiegłotygodniowy szczyt nie przyniósł na tym polu żadnych rozstrzygnięć. Wiemy tylko, że osobny budżet strefy euro - projekt, który spędzał sen z powiek polskiego rządu - przyjmie raczej formę dodatkowego funduszu ratunkowego i nie uszczupli budżetu całej Unii. Donald Tusk uznał to za sukces, choć jego radość może być przedwczesna. Konieczność utworzenia nowego funduszu i zasilenia go kolejnymi miliardami euro może jeszcze bardziej usztywnić stanowisko krajów, które domagają się cięć w wydatkach UE.

Na szczycie miało dojść na tym tle do kłótni między Tuskiem a premierem Wielkiej Brytanii Davidem Cameronem. Równie dobrze Tusk mógłby się pokłócić z panią kanclerz, bo Niemcy także domagają się mniejszego budżetu.

Szef polskiego rządu chciał się pokazać jako niezłomny obrońca polskich interesów w Brukseli, stąd opowieść o „kłótni". Jeśli okaże się, że dostaniemy mniej niż 300 miliardów, zawsze będzie można zwalić winę na Albion.

Bo przecież nie na Angelę.

Autor jest publicystą „Uważam Rze"

Niedawny szczyt Unii Europejskiej w Brukseli byłby nieważny, gdyby nie padło sakramentalne zdanie: „Najgorsze już za nami".

Tym razem wypowiedział je prezydent Francji Francois Hollande, co jest o tyle zaskakujące, że akurat Hollande'owi nie udało się przeforsować w Brukseli swoich pomysłów na walkę z kryzysem. Wygrała raz jeszcze, co już nie jest zaskakujące, Angela Merkel. Kanclerz Niemiec uparła się, aby ogólnoeuropejski nadzór nad instytucjami finansowymi zaczął działać nie 1 stycznia 2013 r., jak ustalono kilka miesięcy temu, lecz później, a konkretnie - po wyborach do Bundestagu jesienią przyszłego roku. A wiadomo, że jak pani kanclerz się przy czymś uprze, to musi to dostać. Można by sparafrazować słynną sentencję angielskiego piłkarza Gary'ego Linekera: na unijne szczyty przyjeżdża 27 przywódców państw, a zwyciężają zawsze Niemcy...

Pozostało 89% artykułu
Opinie polityczno - społeczne
Konrad Szymański: Polska ma do odegrania ważną rolę w napiętych stosunkach Unii z USA
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Opinie polityczno - społeczne
Robert Gwiazdowski: Dlaczego strategiczne mają być TVN i Polsat, a nie Telewizja Republika?
Opinie polityczno - społeczne
Łukasz Adamski: Donald Trump antyszczepionkowcem? Po raz kolejny igra z ogniem
felietony
Jacek Czaputowicz: Jak trwoga to do Andrzeja Dudy
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Opinie polityczno - społeczne
Zuzanna Dąbrowska: Nowy spot PiS o drożyźnie. Kto wygra kampanię prezydencką na odcinku masła?