Lepiej późno niż wcale. Aż się ciśnie na usta taki komentarz do najnowszej inicjatywy Radosława Sikorskiego dotyczącej śledztwa smoleńskiego. W sytuacji, w której od katastrofy 10 kwietnia 2010 roku Moskwa w mniej lub bardziej wyrafinowany sposób zwodzi Warszawę, polski minister spraw zagranicznych postanowił podnieść drażliwą kwestię zwrotu wraku tupolewa na poziom wielostronnych stosunków międzynarodowych.
Groteskowa noblistka
Sikorski poprosił szefową dyplomacji Unii Europejskiej Catherine Ashton, żeby poruszyła ten problem podczas zbliżającego się szczytu UE–Rosja. Bez ogródek oznajmił: „Wyczerpaliśmy możliwości działania dwustronnego”. Tyle że w odpowiedzi nie padło nic, co by wskazywało na to, że prośba polskiego polityka zostanie potraktowana poważnie i przyniesie jakieś pożądane skutki.
Nic dziwnego. Unia może dziś na arenie międzynarodowej występować zaledwie jako groteskowy „autorytet moralny”, czego najlepszym świadectwem jest przyznana jej w tym roku Pokojowa Nagroda Nobla. Pozostaje ona wciąż także wspólnotą ekonomiczną, która – pomimo poważnych perturbacji, które ją trapią od kilku lat – należy do największych potęg gospodarczych świata. Ale to za mało, żeby rzucić wyzwanie Rosji.
Epokę resetu mamy za sobą. Skończyły się złudzenia, jakie w USA budził poprzedni rosyjski prezydent Dmitrij Miedwiediew
Aby prośba Sikorskiego została spełniona, musiałby się on odwołać do żywotnych interesów nie tyle UE, ile państw, które jej faktycznie przewodzą i są realnymi mocarstwami. Chodzi tu przede wszystkim o Niemcy. A Berlin – jak wiadomo – nie będzie poświęcał swoich relacji z Moskwą na ołtarzu śledztwa smoleńskiego. Gazociąg północny i inne takie projekty nie są tego warte.