Fotoradar albo polskie tsunami

Każdy, kto przejedzie kilkaset kilometrów po Polsce, widzi to samo: szaleńcze szarże, wyprzedzanie na trzeciego i na zakręcie, pogarda dla jakichkolwiek zasad i ograniczeń – zauważa publicysta „Rz”

Publikacja: 04.03.2013 18:25

Co potrafi skłonić do jednomyślności skłóconych na co dzień polskich polityków z prawa i lewa? Co zmusza konkurujące ze sobą gazety do zgodnego obsobaczenia zła? Chór obrońców zagrożonej polskiej wolności mógł wywołać tylko on – demoniczny fotoradar.

To zadziwiające, jaki efekt wywołało raptem 540 urządzeń do pomiaru prędkości na drodze publicznej. W rzeczywistości aktywnych fotoradarów przekładanych z masztu na maszt może być zaledwie 80-100 sztuk. Jeśli to prawda, to mamy owych urządzeń mniej niż Słowacja – kraj wielkości dwóch polskich województw. Dziwne, ale nie słyszałem, by tam wpłynęły one na popularność jakiegokolwiek rządu.

W Niemczech dopiero bolesne restrykcje i powszechna świadomość nieuchronności kary skutecznie ostudziły temperament posiadaczy audi i mercedesów

A co mają powiedzieć Niemcy? Tam fotoradarów jest 4 tys. We Francji 3 tys. W małej Belgii jest ich trzy razy więcej niż w Polsce. Owszem, nie wywołują zachwytu, ale traktowane są jak zło konieczne.
W Wielkiej Brytanii obietnica zredukowania liczby fotoradarów pojawiła się wśród przedwyborczych obietnic konserwatystów. Wystarczyło jednak kilka miesięcy na Downing Street i lektura raportu Fundacji RAC (Królewskiego Towarzystwa Automobilowego), by premier Cameron szybko wycofał się z pomysłu. A cóż takiego napisali mądrale z RAC? A to, że usunięcie dużej części radarów spowoduje w ciągu roku ponad 700 dodatkowych ciężkich wypadków i śmierć 70-100 osób.

Dopust boży

Polscy eksperci wiedzą swoje. Oto prof. dr hab. Marek Opielak z Politechniki Lubelskiej tłumaczy dziennikarzom, że fotoradary nie przyczyniają się do poprawy bezpieczeństwa. W mediach i na forach internetowych do znudzenia powtarzana jest mityczna historia o fotoradarze, który wymusza gwałtowne hamowanie samochodu powodując zderzenie z jadącym za nim – choć nikt nie znalazł jeszcze ani jednego wiarygodnego przypadku.
Eksperci PiS (tego samego, który program instalacji fotoradarów zapoczątkował) uważają dziś, że owszem, niech te straszne urządzenia będą, ale tylko obok szpitali i szkół, a ich liczbę należy zredukować o 80 proc. Świetnie, jakieś 80 fotoradarów spokojnie obsłuży całą Polskę. Jeden na 4 tys. km kwadratowych powierzchni kraju. I najlepiej niech nie robią głupich zdjęć, tylko niech pogrożą młodziakom wracającym z dyskoteki z prędkością 180 km/h plastikowym palcem.

To wszystko zakrawałoby na żart, gdyby nie działo się w państwie, w którym co roku znika spośród żywych ludność niewielkiego miasta. Wyobraźmy sobie, co by było, gdyby stu Polaków zginęło z ręki podkładającego bomby szaleńczego komanda. W ciągu kilku tygodni mielibyśmy narodowy program obrony przed terroryzmem, na który bez protestów poświęcilibyśmy setki milionów złotych, zmienilibyśmy prawo, a koalicja i opozycja ramię w ramię broniłyby ojczyzny i bezpieczeństwa Polaków. Tymczasem ginie nas blisko 40 razy więcej. I nic. Obojętnie konsumujemy weekendową dawkę informacji o 10 czy 15 ofiarach na drogach między reklamą proszku do prania i tabletek od bólu głowy. Jakby chodziło o wybuch wulkanu albo falę tsunami, z którą nic nie możemy zrobić i powinniśmy przyjąć to z pokorą jako dopust boży.

W obronie opacznie rozumianej złotej wolności na drodze zachowujemy się jak Amerykanie, którzy nie bacząc na 30 tys. ofiar rocznie do upadłego bronią powszechnego dostępu do broni palnej.

Czy naszym narodowym wstydem nie powinien być fakt, że do ograniczenia liczby ofiar wypadków samochodowych zmusza nas (!) Unia Europejska?

Być może rząd robi pewne rzeczy nieudolnie. Tym razem „wykazał się” jakiś urzędniczy geniusz, który wpisał do dochodów budżetowych absurdalną sumę oczekiwaną z mandatów karnych. To ewidentna głupota, za którą powinien oberwać po uszach. Równie kretyńskie – bo wypaczające cel akcji – jest ustawianie radarowych pułapek przez samorządy. Nie to jest istotą sprawy, a jednak wszyscy – i dziennikarze, i politycy pobiegli tym tropem. Najważniejsze okazało się więc nie to, że fotoradary są źle ustawione, ale że zdzierają pieniądze.

Przeciwnicy radarów z faryzeuszowską troską wymieniają wszelkie możliwe uwarunkowania poprawy bezpieczeństwa na drodze – wszystko, byle nie radar. Właściwie owo „wszystko” sprowadza się do dwóch pomysłów, które łączy jeden wspólny mianownik: mają być tak bezbolesne dla kierowców, jak bezsensowne „czarne punkty”. Wszystko rozwiążą lepsze drogi i edukacja. Czyżby?

Szybkość na stres

To nie drogi zabijają lecz ci, którzy nie bacząc na ich stan jeżdżą tak, jakby wszystkie już były autostradami. Każdy, kto przejedzie kilkaset kilometrów po Polsce, widzi to samo: szaleńcze szarże, wyprzedzanie na trzeciego i na zakręcie, przejeżdżanie na czerwonym świetle, gadanie przez telefony i pogarda dla jakichkolwiek zasad i ograniczeń.

Nowe drogi są bezpieczniejsze – to oczywiste. Jednak minie jeszcze ze 20 lat, zanim osiągniemy jakie takie standardy europejskie. Do tego czasu mamy godzić się na coroczne kilka tysięcy bezsensownych śmierci?

Nie wyważajmy dawno już otwartych drzwi. Kiedy pod koniec lat 70. Niemcy rozpoczęli swój program „powszechnego zwalniania”, drogi mieli doskonałe. Uznali jednak, że perswazja i edukacja to za mało – nawet w tak karnym i legalistycznym społeczeństwie. Dopiero restrykcje – dodajmy: bardzo bolesne – i powszechna świadomość nieuchronności kary za szaleństwo na drodze, skutecznie ostudziły temperament posiadaczy audi i mercedesów.

O tym, że nawet Niemcy nie mają głębokiego szacunku dla kodeksu drogowego we krwi, świadczą statystyki wypadków, które niemieccy kierowcy powodowali w Czechach. Po przekroczeniu granicy „spuszczeni z łańcucha” pozwalali sobie na znacznie więcej niż u siebie. Do czasu, gdy czescy policjanci masowo sięgnęli po „suszarki”.

Przykład niemiecki dekadę później przyjęli Francuzi i kraje Beneluksu – zwłaszcza Belgowie, znani wcześniej z nieortodoksyjnego stylu jazdy. Nie obyło się bez płaczu, zgrzytania zębami i wściekłości. Ale liczba wypadków spadła o połowę.

Edukacja? Piękna rzecz, jednak w jej skuteczność – zwłaszcza w Polsce – można wątpić. W Szwecji niewiele pomogły sławetne bilbordy z drastycznymi zdjęciami skutków wypadków. Jeśli więc akcje są tak ważne, to dlaczego polskie media, które z zapałem stanęły do walki z fotoradarami, się tym nie zajęły? Dlaczego żaden tygodnik opinii nie próbuje podnieść nakładu, krzycząc na okładce „bądź bezpieczny na drodze”?

Bo Polak nie lubi być pouczany. Zresztą wielu dziennikarzy z czytelnikami łączy – tłumaczący rzekomo konieczność łamania zasad – tryb życia. Konsumenci sukcesu gospodarczego ostatnich dwóch dekad (i to niezależnie od orientacji politycznej) to zaganiani, znerwicowani ludzie poddani codziennej presji. Czymże wobec tego jest przyciśnięcie pedału gazu w nowej bryce 4WD?

Wolniej się nie da

Podobno zachowania w ruchu drogowym odzwierciedlają nasze zachowania społeczne. Kiedyś podwiezienie zaproponował mi znajomy, poważny menedżer w dużej firmie, człowiek spokojny i zrównoważony. Po kilku kilometrach jazdy zadziwił mnie – pędził nie oglądając się na nic, demonstrował prostactwo wpychając się innym przed maskę, bez żenady przejechał na czerwonym świetle. Zwróciłem uwagę: „nie musisz się tak spieszyć”. „Daj spokój, nie będę się wlókł – rzucił. – Zresztą tym samochodem nie da się jeździć wolno”.

Samochodem tej samej marki doskonale dało się jeździć wolno w Sztokholmie. W nocy, czteropasmową pustą drogą kierowca wiózł mnie z prędkością 60-70 km/h. Na uwagę, że „i tak tu nikogo nie ma”, usłyszałem: „przecież tu tyle wolno”. Kropka. W Warszawie nową, szeroką Trasą Siekierkowską wolno jeździć 80 na godzinę. OK, jadę 100 – i jestem najwolniejszym zawalidrogą. Nawet właściciel zdezelowanego cinquecento mija mnie wyciskając ze swojego autka 120 km/h.

Kilkaset metrów za granicą polski kierowca doznaje nagle cudownego przemienienia. Jeżdżąc często na południe ze złośliwą satysfakcją obserwuję, jak właściciele wypasionych terenówek, którzy do Cieszyna dojeżdżali „ile fabryka dała”, nagle potulnieją i przez kolejne Jablunkovy i inne Havirzovy wloką się grzeczniutko 50-60 km/h. Cud? Nie – świadomość, że polskie mandaty przy czeskich i węgierskich (o zachodnich nie wspominając) to żart.

Immunitet na brawurę

Oczywiście prędkość nie jest jedyną przyczyną wypadków. Zgoda. Jest jeszcze powszechne chamstwo, brawura i nieliczenie się z innymi. Każdy, kto jeździ po polskich drogach widzi przykłady takich zachowań. Jeśli mam pretensje do policji, to właśnie o to, że nie próbuje walczyć z tą plagą. Pewnie – to trochę bardziej wymagające zadanie niż wystawienie „suszarki”. Przede wszystkim wymaga obserwacji w ruchu, a więc samochodów z fotorejestratorami.

I znów – budzą one nie mniejszy sprzeciw niż radary. Z jaką radością kilku posłów wynalazło błąd w rejestracji takich samochodów, by żądać odstawienia ich do garażu.
Świadomość polityków i posłów schowanych za immunitetem to kolejny problem. Przede wszystkim dla większości z nich złamanie przepisów ruchu drogowego nie jest żadnym naruszeniem prawa, lecz zwyczajnym przywilejem władzy (kiedyś pewien poseł całkiem serio tłumaczył mi, że przepisy ruchu drogowego wymyślono dla małych fiatów, a „lepszy kierowca w lepszym samochodzie da sobie radę”). Poza tym opór przed radarami punktuje u wyborców – dlatego tak chętnie sięga po niego każda opozycja (nawet Donald Tusk w czasach rządu PiS). Przełomem może okazać się dopiero ograniczenie immunitetu dla posłów w części chroniącej ich przed mandatami.

Gestapowskie metody?

Jesteśmy jedynym krajem Europy, gdzie po zbudowaniu ledwie kilkuset kilometrów przyzwoitych dróg prawodawcy podnieśli nam (a i sobie) limity prędkości. Ba, dołożyli jeszcze 10 km/h „marginesu błędu”, choć takie same fotoradary w innych krajach jakoś się nie mylą. Polskie prawo każe radary oznaczać z daleka, tak by po ich minięciu można było spokojnie przycisnąć pedał gazu. Ba – zasłaniać trzeba tablicę informującą o radarze, jeśli na maszcie go fizycznie nie ma.

Następnym krokiem może być już tylko obowiązkowe oznaczenie pola widzenia kamer w supermarketach, by niepotrzebnie nie stresować obywatela, jeśli zechce spokojnie zjeść czekoladkę, za która nie zapłacił. W dyktaturach tak odrażających jak Niemcy albo USA kierowca nigdy nie wie, kto i kiedy może mu zrobić bardzo drogą fotkę.
Na pewnym internetowym forum ktoś napisał, że to „metody gestapowskie”. Ktoś inny odpowiedział: „a może jednak raczej skuteczne?”. I chyba to właśnie jest kluczem do zrozumienia narodowego ruchu oporu.

Co potrafi skłonić do jednomyślności skłóconych na co dzień polskich polityków z prawa i lewa? Co zmusza konkurujące ze sobą gazety do zgodnego obsobaczenia zła? Chór obrońców zagrożonej polskiej wolności mógł wywołać tylko on – demoniczny fotoradar.

To zadziwiające, jaki efekt wywołało raptem 540 urządzeń do pomiaru prędkości na drodze publicznej. W rzeczywistości aktywnych fotoradarów przekładanych z masztu na maszt może być zaledwie 80-100 sztuk. Jeśli to prawda, to mamy owych urządzeń mniej niż Słowacja – kraj wielkości dwóch polskich województw. Dziwne, ale nie słyszałem, by tam wpłynęły one na popularność jakiegokolwiek rządu.

Pozostało 93% artykułu
Opinie polityczno - społeczne
Konrad Szymański: Polska ma do odegrania ważną rolę w napiętych stosunkach Unii z USA
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Opinie polityczno - społeczne
Robert Gwiazdowski: Dlaczego strategiczne mają być TVN i Polsat, a nie Telewizja Republika?
Opinie polityczno - społeczne
Łukasz Adamski: Donald Trump antyszczepionkowcem? Po raz kolejny igra z ogniem
felietony
Jacek Czaputowicz: Jak trwoga to do Andrzeja Dudy
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Opinie polityczno - społeczne
Zuzanna Dąbrowska: Nowy spot PiS o drożyźnie. Kto wygra kampanię prezydencką na odcinku masła?