Gotowość do przyznania się do słabości oraz odwaga wzięcia odpowiedzialności za błędy świadczą o sile charakteru. Niestety, rzadko znajdziemy te cechy u współczesnych polityków. Theresa May ogłosiła przyśpieszone wybory, które pozbawiły torysów większości w parlamencie, a później wynegocjowała umowę z UE, która to umowa nie miała większości w parlamencie. Ze stanowiska premiera May ustąpiła, dopiero gdy wyborcy masowo zaczęli uciekać od jej partii. Przez wiele kolejnych lat torysi będą płacić za jej uporczywe trzymanie się stołka.
Włoskim przykładem jest Matteo Renzi. Jako premier doprowadził do referendum w sprawie drobnych zmian w konstytucji i je przegrał. Ze stanowiska nie ustąpił i w wyborach poprowadził partię do historycznej klęski, z której Partito Democratico prędko się nie wygrzebie.
Kiedy w Warszawie ogłoszono wyniki wyborów do Parlamentu Europejskiego, mogliśmy oczekiwać, iż Grzegorz Schetyna przyzna się do błędów i ze stanowiska lidera ustąpi. Te wybory odbyły się dla niego w wymarzonych warunkach. W tematach europejskich KE, w przeciwieństwie do PiS, czuje się jak ryba w wodzie. Frekwencja wyborcza była wysoka, duże miasta poszły głosować. Nie mówię już o serii wpadek, których doświadczył PiS przed wyborami. Szeroka koalicja zmontowana przez Schetynę jednak przegrała. Jej autor i przywódca nie uderzył się w pierś, lecz z uśmiechem na twarzy oświadczył, że wyniki głosowania pokazały słuszność jego taktyki. To tak jakby Juventus Turyn przegrał na swoim boisku 0:7, a trener się chwalił, że jego drużyna odnotowała więcej celnych podań niż przeciwnicy. Już widzę gorycz w szeregach liberałów po następnych przegranych wyborach jesienią. Czy można tego uniknąć?
Politykom udaje się utrzymać na stołku w sytuacjach pozornie beznadziejnych z przedziwnych powodów. Wyborcy mogą pozbawić partię mandatu do sprawowania władzy, lecz przywódcę partii mogą usunąć tylko partyjni koledzy i koleżanki. Ich los jest często związany z losem samego przywódcy. Nowy lider awansuje swoich ludzi, co dla wielu innych oznacza wyrok politycznej śmierci. Dominuje więc logika: lepiej poczekać i ustawić nowe wybory w ugrupowaniu, niż ryzykować wewnątrzpartyjne przetasowanie. Często też nie ma wielu chętnych do przejęcia władzy w partii, zwłaszcza takiej w fazie rozkładu. Konieczną zmianę odradzają też nieraz zaprzyjaźnione media, którym trudno się wycofać z chybionej propagandy sukcesu na rzecz swojej partii.
Partie, które nie są w stanie wyłonić skutecznych przywódców, są skazane na zagładę. W polityce o sukcesie decydują wyborcy, a nie partyjni notable. Tak jest w Anglii, we Włoszech i tak jest dziś w Polsce.