Kim zatem są potwory, które spędzają sen z powiek sumieniu europejskiej demokracji? To Viktor Orbán i Jarosław Kaczyński. Redaktor naczelny „Gazety Wyborczej” powtórzył swoją znaną śpiewkę o zakusach autorytarnych obu polityków. Niemiecki czytelnik nie będzie wchodził w niuanse i przyjmie bezkrytycznie patetyczną narrację nadętego moralisty, przepełnioną troską o losy Węgier i Polski.
A przecież między Orbánem a Kaczyńskim są istotne różnice. O ile węgierski premier wykazuje się olbrzymią skutecznością, jeśli chodzi o realizację politycznych celów, które przed sobą stawia, o tyle prezes PiS mógłby być w tej dziedzinie jego uczniem. Orbán dokonał w swoim, łupionym przez rządzącą osiem lat koalicję postkomunistów i – jakże bliskich Michnikowi – lewicowych liberałów, kraju zmian na skalę rewolucyjną. Doprowadził do przyjęcia nowej konstytucji, która uznaje epokę komunistyczną za okres braku suwerenności, chroni życie poczęte, definiuje małżeństwo jako związek kobiety i mężczyzny oraz deklaruje odpowiedzialność za Węgrów mieszkających poza dzisiejszymi granicami państwa.
Jarosławowi Kaczyńskiemu jako premierowi niczego takiego nie udało się zrealizować. Rozwiązanie WSI i powołanie CBA to jednak za mało, żeby stawiać znak równości między prezesem PiS a przewodniczącym Fideszu. Tak naprawdę Adam Michnik nie ma powodów, by się obawiać skutków ewentualnego zwycięstwa partii Kaczyńskiego w najbliższych wyborach parlamentarnych. Pomińmy zresztą kwestię zdolności koalicyjnej tego ugrupowania.
W gruncie rzeczy radykalna prawicowość PiS przejawia się głównie w retoryce, jaką stosują jego politycy. Elektorat tej formacji ma powody mieć za złe jej przywódcy, że tak naprawdę okazał się papierowym tygrysem, który po dwóch latach sprawowania władzy pozwolił sobie ją odebrać. Czy tak się zachowuje autorytarny polityk?