W 2007 roku na Przystanek Woodstock wybrał się śp. arcybiskup Józef Życiński, o którym można napisać wiele dobrego, ale trzeba mieć w pamięci także jego – delikatnie rzecz ujmując – kontrowersyjne poglądy. Metropolita lubelski krytykował na przykład „antyklerykalną, antykościelną, antychrześcijańską prawicę” (do której zaliczał m.in. portal Fronda.pl). Gorzkich słów nie szczędził Jarosławowi Kaczyńskiemu („Kościół nie potrzebuje takich obrońców”), za to wiele wyrozumiałości miał dla salonu, o którego względy zabiegał, czy dla samego Owsiaka i WOŚP („Popieram to za mało”).
W ubiegłym roku do Kostrzyna pojechał biskup Tadeusz Pieronek, co odbiło się szerokim echem wśród katolickich publicystów. Część z nich pytała, czy impreza spod znaku hedonistycznego stylu życia i agresywnego antyklerykalizmu to rzeczywiście dobre miejsce dla kapłana, który swoją obecnością w jakimś sensie daje wyraz akceptacji takich postaw. Inni widzieli w spotkaniu szansę na dotarcie do młodych z nauką Jezusa Chrystusa. Faktem jest, że biskup Pieronek, w odróżnieniu od większości duchownych (mimo wyrazistych poglądów i jasnego sprzeciwu na przykład wobec in vitro czy „małżeństw” homoseksualnych), wciąż cieszy się pewną estymą salonu, a co za tym idzie, może dotrzeć do młodych woodstockowiczów, nawiązując z nimi kontakt. Sam biskup, pytany o to, czy osobie duchownej wypada pojawiać się na imprezie, na której brylują ludzie salonu i zdeklarowani antyklerykałowie, odpowiadał, że Pan Jezus nie kierował swojego przesłania tylko do „swoich”, do tych już przekonanych. Wręcz przeciwnie – wychodził do oponentów i krytyków.
Kościół koncesjonowany
Ale o biskupie Pieronku, podobnie jak o śp. arcybiskupie Życińskim, nie można przecież powiedzieć, że jest osobą z „innej bajki”. Na uznanie salonu zasłużył sobie na przykład żarliwą krytyką PiS i jego zwolenników („sekta smoleńska”), a także osób modlących się na Krakowskim Przedmieściu („fanatyczna sekta obrońców krzyża”). Ostre opinie głosił także na temat części duchownych („episkopat zaczadzony PiS”). Swoim stosunkiem do partii Jarosława Kaczyńskiego wpisywał się więc w pewną linię politycznej poprawności obowiązującą na Woodstocku.
Zatrzymajmy się jednak na chwilę przy samym wystąpieniu biskupa Pieronka w Kostrzynie. Jakie było jego przesłanie? Jednoznacznie negatywnie ocenił in vitro, zdecydowanie sprzeciwił się związkom partnerskim, odpierał zarzuty mieszania się Kościoła do polityki. O ile można mieć nadzieję, że ten duchowny w znacznej mierze wykorzystał szansę głoszenia Jezusa na Woodstocku, o tyle w wystąpieniu księdza Adama Bonieckiego, gościa ostatniej edycji festiwalu, trudno znaleźć ślady ewangelizacji. Zresztą były redaktor naczelny „Tygodnika Powszechnego” z rozbrajającą wręcz szczerością wyznał, że dla woodstockowiczów nie ma żadnej oferty: „Nic nie przyjechałem oferować. Oferuję siebie, swoje doświadczenie. Róbta, co chceta”.
Czy jedynym, co katolicki ksiądz, zwłaszcza z pokaźnym stażem życia kapłańskiego, ma do zaoferowania, jest jego własne doświadczenie? A Pan Jezus? A Jego oferta zbawienia i miłosierdzia bez granic? Pół biedy, gdyby ksiądz Boniecki powiedział chociaż „Kochaj i rób, co chcesz”, co i tak przez opacznie interpretujących słowa św. Augustyna jest nadużywane do usprawiedliwiania moralnie wątpliwych czynów („bo przecież kocham”). Zakonnik niestety po raz kolejny pokazał, że ponad Kościół i jego nauczanie ceni sobie przyjaźń medialnych zwierzchników i wrogo nastawionego do Kościoła salonu. Słowa marianina można tłumaczyć chyba jedynie chęcią przypodobania się młodzieży, która domaga się tylko jednego – przytakiwania i bezgranicznej tolerancji, bez pouczania, i broń Boże, wytykania tego, co robi źle. „Róbta, co chceta”, a przecież tak często cytowany przez księdza Bonieckiego (także na Woodstocku) Jan Paweł II wiele razy powtarzał: „Musicie od siebie wymagać, nawet gdyby inni od was nie wymagali”.
Obojętność na grzech
W tym miejscu dochodzimy do sedna problemu, jakim w rzeczywistości polskiego Kościoła jest od pewnego czasu ścieranie się dwóch koncepcji, odnoszących się do jego funkcjonowania w przestrzeni publicznej. Pierwsza z nich mówi o tzw. Kościele otwartym, którego fundamentalnym zadaniem jest wchodzenie w dialog nawet z największymi oponentami. Cóż z tego, że druga strona domaga się legalizacji homozwiązków czy powszechnego dostępu do aborcji (co przecież jednoznacznie potępia Kościół)? Grunt, że możemy prowadzić dyskusję na poziomie z inteligentnymi ludźmi. Co z tego dialogu wynika? Właściwie rzecz biorąc, niewiele, bo przecież ta druga strona odejdzie niezmieniona, ze swoimi starymi poglądami. I o to właściwie chodzi, bo wyznawcy otwartego Kościoła, w imię źle pojętej tolerancji, nie powiedzą homoseksualistom, że grzeszą, byle tylko ci nie poczuli się urażeni. Drugą koncepcją jest tzw. Kościół zamknięty, z ojcem Rydzykiem, biskupem Meringiem, a ostatnio arcybiskupem Hoserem na czele, który nie boi się ostrych słów, wyżej od przyjaźni z wątpliwymi sojusznikami w postaci „Wyborczej” i TVN ceniąc radykalizm wiary i przesłanie Jezusa z Nazaretu.