Można zaryzykować tezę, że słabszy okres PiS zaczął się już od wypowiedzi prezesa tej partii w Krynicy podczas Forum Ekonomicznego i korespondującego z nią wywiadu w „Rzeczpospolitej". W obu pobrzmiewały bardzo mocne akcenty etatystyczne, antyliberalne, by nie rzec wprost – socjalistyczne. Karierę zrobiła deklaracja Jarosława Kaczyńskiego z wywiadu dla „Rzeczpospolitej", z której mogło wynikać, że większość przedsiębiorców, w tym także drobnych, uważa za osoby o z zasady wątpliwej uczciwości.
W odpowiedzi drobny przedsiębiorca Artur Żak napisał otwarty list do prezesa PiS, w którym stwierdził: „Z ust Donalda Tuska i jego towarzyszy na pewno takie słowa nie padną i nie mam co do tego złudzeń. Zabolało mnie jednak to, że mój premier – Jarosław Kaczyński – ma tylko jeden pomysł dla przedsiębiorców – podatki i karanie ich, jeśli ci nie płacą wystarczająco pracownikom. Tymczasem, jako właściciel malutkiej firmy, chciałbym wiedzieć, czy, poza podatkami, ma Pan jakąś wizję dla naszej gospodarki? Jeśli jej Pan nie ma, to lepiej powiedzieć to uczciwie z góry, żebym miał czas spakować walizki, bo powtórki z Tuska większość małych firm nie przetrwa".
Schodzić z linii ognia
Tamta sytuacja pokazała komunikacyjną niespójność strategii PiS. Można było zrozumieć, że Kaczyński chce poflirtować z bardziej radykalnym i roszczeniowym społecznie elektoratem, słusznie zakładając, że jest to w obecnej sytuacji gospodarczej znaczna grupa. Uczynił to jednak w sposób zrażający elektorat bardziej umiarkowany, raczkującą klasę średnią, do której podobno – według własnych deklaracji – PiS chce właśnie uderzać i na rozczarowaniu której chce korzystać. Zabrakło wyważenia przekazu.
Referendum było szansą na zachwianie sceną polityczną. Gdyby Hanna Gronkiewicz-Waltz przepadła, postawiłoby to w bardzo ciężkiej sytuacji samego Donalda Tuska. Ogromnym osiągnięciem było już samo zgromadzenie podpisów pod wnioskiem o referendum. Warto jednak zwrócić uwagę, w jakiej atmosferze i pod jakimi sztandarami się to odbywało. Na tym etapie duży konflikt polityczny był niemal nieobecny. Oczywiście w każdym komentarzu dostrzegano ogromne znaczenie tej akcji dla polityki na poziomie całego kraju, ale w samej Warszawie zbierający podpisy skupiali się na konkretnych zastrzeżeniach wobec pani prezydent. Pierwsze skrzypce grał zaś związany z lewicą, ale bezpartyjny Piotr Guział.
To radykalnie zmieniło się przed samym głosowaniem, kiedy PiS postanowił prowadzić kampanię czysto polityczną, uderzając w wysokie tony, zamiast wybijania na pierwszy plan lokalnych problemów. Guział, niedysponujący porównywalnymi pieniędzmi i przebiciem medialnym, spadł na dalszy plan. SLD weszło w taktyczne porozumienie z PO i w ogóle nie brało udziału w kampanii. W rezultacie zdominował ją przekaz PiS: oto kolejny rozdział wojny pomiędzy dwoma głównymi partiami, dziś Warszawa, jutro cała Polska.
To prawda, że częściowo w ten sam sposób przedstawiała plebiscyt sama Platforma. Tyle że z jej punktu widzenia było to po prostu korzystne. Zamiast skupiać się na obronie wątpliwego dorobku Hanny Gronkiewicz-Waltz w stolicy, znacznie wygodniej było straszyć Jarosławem Kaczyńskim i Antonim Macierewiczem. Tym bardziej PiS powinien był schodzić z linii ognia, zamiast podejmować grę na polu wyznaczonym przez przeciwnika.