Oczywiście Karol Wojtyła był człowiekiem ewangelicznej dobroci i wytrzymałby pewnie nawet na występie Nergala. Kto wie, może by mu przy okazji wytłumaczył, że szatan nie jest taki fajny, jak mu się zdaje, jeśli jednak idzie o połączenie Dylana i „Rolling Stone" z papiestwem, to zaskoczenie jest daleko mniejsze. „The Times They Are a-Changin'", jak głosi hasło na okładce numeru z Franciszkiem, zapożyczone z kolejnej piosenki amerykańskiego barda. Czyli „Czasy się zmieniają", a w zasadzie już dawno się zmieniły. Nawet jeśli obecny papież jest pierwszym biskupem Rzymu na okładce „Rolling Stone'a".

Rzecz jasna wylądował tam w kontekście tak banalnym, jaki tylko można sobie wyobrazić. Jako odnowiciel i liberał (a do tego Latynos), zupełnie inny od poprzednika, surowego intelektualisty bez charyzmy (i do tego Niemca). Ale cóż, mówimy o magazynie dla masowego (i raczej młodego) czytelnika wydawanym w USA, gdzie katolicy są wśród chrześcijan mniejszością. Nie ma też specjalnych wątpliwości, jaka myśl przyświecała redaktorom: że mianowicie Franciszek odmieni Kościół w taki sposób, aby jego nauczanie pasowało do współczesnej popkultury. Co zresztą nigdy się nie stanie, bo to by oznaczało, że Kościół przestał być Kościołem. Warto sobie przy okazji przypomnieć, że podobne nadzieje wyrażano na Zachodzie u progu pontyfikatu Jana Pawła II. Szybko skończyło się oskarżeniami o to, że papież z Polski jest strasznym konserwatystą i nie rozumie współczesnego świata.

To, że „czasy się zmieniają", nie znaczy bowiem, że chrześcijaństwo ma się zmieniać w zgodzie z aktualną modą. Prędzej czy później każda popkultura, nawet tak radykalna jak kontrkultura, uda się na poszukiwanie Boga. I nie można wykluczyć, że znajdzie go w Jezusie. Wspomniany tu Bob Dylan jest tego dobrym przykładem.

Artysta urodzony w rodzinie żydowskiej przyjął jakiś czas temu chrzest, a po nawróceniu nagrał kilka płyt inspirowanych tym doświadczeniem. Tak zatem jego koncert na kongresie eucharystycznym, w obecności papieża, nie był zaskoczeniem dla osób znających jego twórczość. I jest to jeden z licznych dowodów, że to nie Kościół musi dojrzeć do popkultury, tylko ona do chrześcijaństwa.