Kiedy ćwierć wieku temu nastąpił – przynajmniej w wymiarze symbolicznym – upadek realnego socjalizmu, polskie elity – zarówno postsolidarnościowe, jak i postkomunistyczne – dokonały brzemiennego w skutkach wyboru. Opowiedziały się za liberalną demokracją jako systemem bezalternatywnym. Perspektywa była następująca: skoro do tej pory państwo sprawowało funkcję wielkiego zamordysty, to trzeba wyzwolić obywateli z dotychczasowych kolektywistycznych opresji i obdarzyć ich indywidualnymi wolnościami.
Haniebny atak
Optymistyczny wiatr historii wiał zatem w jednym kierunku. W mediach tak zwane autorytety obwieszczały powrót Polski do Europy i przestrzegały przed tym, żeby PRL-owskiej dyktatury nie zamienić na neoendeckie, bogoojczyźniane barbarzyństwo.
Ale liberalna demokracja ma to do siebie, że jest systemem obciążonym – jak każdy inny – licznymi wadami: w imię tolerancji i pluralizmu aksjologicznego podkopuje tradycyjne wartości i faworyzuje ekscentryczne, mniejszościowe poglądy, a zysk ekonomiczny przedkłada często nad dobro wspólne. Jej zwolennicy niby nie mają co do tego złudzeń, niby nie traktują liberalno-demokratycznej rzeczywistości w kategoriach utopijnej ziemi obiecanej, ale wszelkie kierowane wobec niej istotne zastrzeżenia odbierają jako atak na świętości cywilizowanych ludzi, a więc coś haniebnego.
Znakomicie to przerabialiśmy w III RP. Przekonał się o tym Jarosław Kaczyński. W 1989 roku występował on, wbrew obozowi postsolidarnościowemu, przeciw powszechnej amnestii. W kolejnych latach sprzeciwiał się osłabianiu, przechodzącego transformację ustrojową, państwa i wydawaniu go na żer krajowym i zagranicznym grupom interesów. Z tego powodu oskarżano go niemal o dyktatorskie, krwiożercze skłonności.
Dostawało się też mocno trzem politykom ZChN, którzy posłowali w Sejmie kontraktowym: Markowi Jurkowi, Janowi Łopuszańskiemu, Stefanowi Niesiołowskiemu. Z nich przede wszystkim niewybrednie kpiono, bo mieli czelność chociażby piętnować warunki nierównej rywalizacji raczkującej polskiej przedsiębiorczości z kapitałem globalnym oraz dostrzegać demoralizującą treść takich haseł jak „Róbta, co chceta", które stanowiły wyznanie wiary ówczesnych mainstreamowych środowisk politycznych i medialnych.