Sławomir Nowak miał wszystko, co jest potrzebne politykowi do błyskotliwej kariery – resort transportu, w którym nieźle sobie dawał radę, sympatię premiera, był najbardziej obiecującym politykiem młodszego pokolenia i typowano go na następcę Tuska. Jednak jeden zegarek i jedna rozmowa pogrzebały wszystko.
– Dopóki ja jestem szefem Platformy, Sławomir Nowak do niej nie wróci – oznajmił Donald Tusk na konferencji prasowej, podczas której próbował zażegnać kryzys związany z nagraniami VIP-ów w stołecznej restauracji. Te słowa mogą zmrozić każdego ze współpracowników premiera, którzy uważali, że przyjaźń z liderem partii jest gwarancją, że nic złego nie może im się stać.
Zauroczony Tuskiem
A były minister transportu zaliczał się właśnie do takich ludzi. W pomorskiej PO mawiano – „Tak czy owak zawsze Nowak". Chodziło o to, że niezależnie od układu sił Nowak w kolejnych wyborach zostawał liderem organizacji wojewódzkiej. W gdańskiej Platformie z całą pewnością nikt nawet sobie nie wyobrażał, że rozmowa z Andrzejem Parafianowiczem będzie gwoździem do jego politycznej trumny.
Jego odejście z PO większość czołowych polityków zapewne przyjęła z ulgą. Po pierwsze, Nowak z dnia na dzień stał się dla partii kulą u nogi, a po drugie – jak można usłyszeć od posłów – w partii nie był specjalnie lubiany.
– Nie słyszałem, żeby ktokolwiek go żałował – mówi jeden z polityków PO.