Sojusz rosyjsko-chiński w gruncie rzeczy oznaczałby marginalizację Moskwy.
Aneksja Krymu była nie tylko najważniejszym wydarzeniem politycznym 2014 roku, ale również całego pozimnowojennego ćwierćwiecza. Po raz pierwszy bowiem po roku 1989 jedno z głównych mocarstw światowych dokonało agresji, a następnie aneksji zawojowanego terytorium. Rosja naruszyła w ten sposób podstawy porządku powstałego po rozpadzie Związku Sowieckiego, porządku, którego była jednym z głównych beneficjentów. Sprowokowała tym samym kres epoki pozimnowojennej, który oznaczał będzie dla niej konieczność rezygnacji z polityki postimperialnej i spadek pozycji na arenie międzynarodowej.
Wojny nie będzie
Wielu ekspertów, zarówno zachodnich jak i rosyjskich, wyrażało obawy, że agresja na Ukrainę doprowadzi do wybuchu kolejnego konfliktu globalnego. Ich wyobraźnię pobudzały bowiem podobieństwa pomiędzy dzisiejszą sytuacją międzynarodową a tą sprzed wybuchu pierwszej wojny światowej, przede zaś wszystkim magia cyfr - setna rocznica wybuchu Wielkiej Wojny.
Rosja nie wywoła jednak żadnej wielkiej wojny. Przede wszystkim z powodów ekonomicznych, ponieważ w porównaniu z mocarstwami Zachodu jest gospodarczym karzełkiem - małą, peryferyjną, niedorozwiniętą gospodarką, która na rynkach globalnych nie ma nic do zaoferowania poza surowcami i starzejącymi się technologiami wojskowymi.
Rosja, oglądana na mapie, jest największym państwem świata. Tabele ekonomiczne dowodzą jednak czegoś przeciwnego. Jeśli jako wskaźnik porównawczy weźmiemy udział w globalnym PKB (dane amerykańskiej USDA), to okaże się że Rosja w roku 2013 miała w nim tylko 2,4 proc. udziału, a UE i USA wzięte razem prawie połowę (odpowiednio 23,7 proc. i 22,8 proc.). Z taką gospodarką Moskwa może pozwolić sobie na małą wojnę z Ukrainą (0,2 proc. udziału w globalnym PKB), ale nie z którymkolwiek z mocarstw, a tym bardziej z ich koalicją, czy z Zachodem jako całością.