Wystąpienie ministra spraw zagranicznych nie wywołało burzy ani wielkich emocji. I bardzo dobrze – nie takie powinno być zadanie i skutek przedstawianej przez szefa MSZ raz w roku informacji o kierunkach i zadaniach polskiej polityki zagranicznej.
Tymczasem Witold Waszczykowski stanął przed niezmiernie trudnym zadaniem: musiał przedstawić wizję polityki zagranicznej rządu, którego spojrzenie na miejsce naszego kraju, zwłaszcza w Europie, różni się dość mocno – by nie powiedzieć: radykalnie – od podejścia rządów PO–PSL z poprzednich ośmiu lat.
Głęboko realistyczne
Zarazem jednak nie powinien był podsycać absurdalnych, ale żyjących już własnym życiem, histerycznych głosów o tym, że rząd PiS zamierza przesunąć Polskę na Wschód czy wręcz wepchnąć ją w objęcia Putina. Taką intelektualnie prostacką i całkowicie fałszywą alternatywę – albo kontynuacja dotychczasowej polityki z całkowitą uległością, zwłaszcza wobec niemieckich interesów, albo sprzymierzenie się z Putinem – próbują głosić zaciekli krytycy obecnej władzy. Sformułował ją choćby w ostatnim numerze „Polityki" Sławomir Sierakowski.
Waszczykowskiemu ta niezwykle trudna sztuka się udała. Z jednej strony jego exposé było zapewnieniem o kontynuacji dotychczasowej linii i uspokajało naszych partnerów; z drugiej – przez odejście od absurdalnej poprawności politycznej, zakazującej do niedawna mówić wprost o najpoważniejszych nawet problemach, oraz przez odmienne niż wcześniej rozłożenie akcentów szef MSZ czytelnie zasygnalizował różnice pomiędzy zamiarami nowej władzy a praktyką władzy poprzedniej. Gdyby chcieć opisać przemówienie Waszczykowskiego najbardziej lakonicznie, należałoby powiedzieć: głęboko realistyczne.