Co prawda Ewangelia napisana jest językiem ewangelicznym, więc różne rzeczy można z niej wyczytać, ale to co można, nie stawia jednak w najlepszym świetle bojowników o prawa ubogich.
Jeden z nich, opisany przez świętego Jana dziwił się na przykład, że Maria natarła Jezusowi nogi drogim olejkiem. „Czemu to nie sprzedano tego olejku za trzysta denarów i nie rozdano ich ubogim?" – pytał. „Powiedział zaś to nie dlatego, jakoby dbał o biednych, ale ponieważ był złodziejem, i mając trzos wykradał to, co składano". Jak chyba nietrudno się domyśleć, tym „złodziejem" tak bardzo troszczącym się o los ubogich był Judasz Iskariota.
Dziś o prawa ubogich też najzacieklej wojują ci, którzy walczą o to, kto będzie trzymał „trzos".
Pod koniec lat 70. w USA przyjmowano, że granicę ubóstwa dla czteroosobowej rodziny żyjącej w mieście stanowi roczny dochód w wysokości 7 tys. dolarów. Poniżej tej granicy znajdowało się wówczas około 25 mln osób, mimo że łączne wydatki państwa na pomoc społeczną kształtowały się na poziomie prawie 90 mld dolarów rocznie. Teoretycznie oznaczało to trzy i pół tysiąca dolarów na każdego Amerykanina żyjącego poniżej progu ubóstwa, a więc 14 tys. dolarów na czteroosobową rodzinę, czyli dwukrotnie więcej od poziomu ubóstwa.
Dlaczego zatem zjawisko to nie zostało całkowicie wyeliminowane? „Gdyby wszystkie te środki szły do biednych, biednych by już nie było" – pisał Milton Friedman już ponad ćwierć wieku temu. No właśnie! Coś się przez te ćwierć wieku zmieniło? Nierówności się jeszcze zwiększyły. Ale „trzos" walczących z nierównościami zwiększył się proporcjonalnie.