Przypadek aplikacji do łączenia kierowców i pasażerów, takich jak Uber czy Taxify, jest modelowym wręcz tego zjawiska przykładem. Zanim się pojawiły, świat był prosty i uporządkowany. Po mieście krążyły taksówki, kierowcy mieli licencje, więc można było w miarę prosto regulować ten rynek, choćby poprzez liczbę wydawanych zezwoleń na wykonywanie przewozów. Twórcy nowoczesnych rozwiązań technologicznych mają jednak skłonność do wywracania ustalonego porządku do góry nogami. Tak stało się na rynku przewozów, tak stało się też w przypadku usług noclegowych zarządzanych choćby przez taką platformę jak AirBnB. Podpierając się modnym hasłem ekonomii współdzielenia, wchodzą w szkodę tym, którym wydawało się, że tak, jak jest, będzie zawsze. I świetnie wykorzystują przy tym niedoskonałości prawa, które na takie sytuacje nie jest – w momencie startu takich usług – kompletnie przygotowane.

Można się w takich sytuacjach zachowywać jak brytyjscy luddyści, którzy na początku XIX wieku, nie zgadzając się na zmiany, jakie niesie rewolucja przemysłowa, niszczyli maszyny tkackie. Jednak, jak pokazuje historia, nie doprowadziło ich to do zatrzymania industrializacji. Podobnie zachowywali się niektórzy taksówkarze, biorąc na celownik kierowców Ubera, czy hotelarze robiący wszystko, by ukrócić prywatny wynajem mieszkań dla turystów. Jednak nawet jeśli osiągali częściowe sukcesy, jak choćby administracyjne określenie maksymalnej liczby miejsc noclegowych dla odwiedzających popularne miasta, nie rozwiązali w ten sposób żadnego z problemów systemowych. I z całą pewnością nie zatrzymali też rozwoju nowoczesnych usług, które – jak sami zainteresowani przyznają – poza tym, że odbierają im chleb, rozwijają też rynek.

Jednak dzielenie się dostępnymi zasobami, niepodlegające żadnym regulacjom, gdy staje się działalnością zarobkową, zaczyna naruszać reguły konkurencji. Poza tym, zwłaszcza w przypadku transportu, w grę wchodzi jeszcze bezpieczeństwo pasażerów. Dlatego pomysł, by kierowcy zajmujący się zarobkowo przewozem osób, niezależnie od tego, czy jeżdżą taksówką czy z aplikacją, nie jest zły. Tak stało się już w wielu miastach Europy i świat się z tego powodu nie skończył. Pytanie tylko, czy nie należałoby przy tym zmodyfikować egzaminów na taką licencję, dopasowując ją do dzisiejszych realiów? Być może również warto byłoby rozważyć wprowadzenie „małych" licencji dla tych, którzy chcą się zajmować taką działalnością okazjonalnie. A może w ogóle wymyślić zupełnie nową formułę, dopuszczającą kierowców do świadczenia takich usług? Bo tak naprawdę nie chodzi o to, by pacyfikować rewolucję wtłaczaniem jej w dotychczasowy system, ale o to, by modyfikować go tak, by nie zmarnował jej potencjału.

Sam będę czuł się bezpieczniej, wiedząc, że korzystając z usług Ubera, wiezie mnie ktoś, kto choć w minimalnym stopniu został zweryfikowany przez mądry system. A jeśli jednak system ten okaże się głupi, innowatorzy na pewno zaraz to wykorzystają.