Z jednej strony minister zdrowia Łukasz Szumowski mówi, że Polska jest na etapie między wygaszaniem epidemii a wchodzeniem w trend wzrostowy, co dowodzi kompletnego braku wiedzy rządzących o rozwoju epidemii. Z drugiej strony widać zapełniające się ulice i coraz częściej zdejmowane maseczki. Mieszanka ta może szybko pogorszyć względnie stabilną sytuację.

Branża turystyczna jest w kropce, zwłaszcza wobec niepewności co do wyjazdów zagranicznych. Jeszcze w piątek wiceminister zdrowia Waldemar Kraska oświadczył, że wakacje spędzimy raczej w kraju. Z kolei wiceminister rozwoju Andrzej Gut-Mostowy w rozmowie z „Rz" przyznał, iż rząd rozważa zgodę na wyjazdy do państw Grupy Wyszehradzkiej, czyli do Czech, na Słowację i Węgry, gdzie zachorowalność na koronawirusa jest niższa niż w krajach Europy Zachodniej. Zresztą tamtejsze kraje nie spieszą się z luzowaniem turystycznych obostrzeń. W Niemczech przedłużono ostrzeżenia przed prywatnymi podróżami do sześciu tygodni, tj. do 14 czerwca, we Francji sanitarny stan wyjątkowy potrwa do 24 lipca.

Ale i turystyka krajowa jest pełna niewiadomych. Właścicielom hoteli i ośrodków wypoczynkowych trudno prognozować frekwencję z powodu rozkręcającego się kryzysu ekonomicznego. Zmusi on konsumentów do zaciśnięcia pasa, spora część ludzi na urlop nie będzie mieć pieniędzy. Niepewny jest też zorganizowany wypoczynek dzieci i młodzieży: Kuratorium Oświaty w Gdańsku poinformowało na początku maja, że co prawda MEN nie planuje zakazywać wyjazdów, ale kurator będzie mógł je odwołać, gdyby liczba zakażonych w województwie zaczęła rosnąć.

Tymczasem sami urlopowicze nie bardzo jeszcze wiedzą, gdzie będzie im bezpieczniej: w hotelu, gdzie może przebywać więcej osób, ale rygory sanitarne powinny być ostrzejsze, czy w małym, prywatnym ośrodku, który na ochronę przed wirusem niekoniecznie zainwestuje tyle, ile międzynarodowe sieci. Z pewnością dużym wzięciem będą się cieszyć indywidualne domki do wynajęcia. I pewnie będzie to jedyny przypadek, gdzie popyt na wakacyjny wypoczynek przewyższy podaż.