Posłowie pracują w pocie czoła nad czwartą już odsłoną tarczy antykryzysowej rządu. Wszystko wskazuje na to, że ostatnią, można więc dokonać podsumowania tych prac. Pierwsze, co się nasuwa, to fakt, że rząd poważnie podszedł do sprawy. Ponad 300 mld zł, które mają trafić do przedsiębiorców i pracowników, musi robić wrażenie.
Pieniądze płyną na konta firm (szybciej lub wolniej, ale płyną) i – co najważniejsze – wiele wskazuje, że pomoc działa. Stopa bezrobocia w kwietniu, gdy gospodarka zamarła, wyniosła 5,8 proc. (po wzroście od marca o 0,4 pkt proc.), co sugeruje, że firmy zmuszone do zawieszenia działalności nie zwalniały masowo pracowników, tylko korzystając ze wsparcia, postanowiły czekać na odmrożenie i powrót koniunktury. To bardzo dobra informacja, szczególnie w kontekście drastycznego wzrostu bezrobocia w innych krajach, np. w USA.
Możliwe, że tarcze dobrze spełniają swoje zadanie, bo wykuwały się we współpracy z głównymi zainteresowanymi, czyli przedstawicielami przedsiębiorców. Przyczyniło się to co prawda do pewnego chaosu, dopisywania czy usuwania kontrowersyjnych zapisów, ale fundamentem nowych rozwiązań był realny dialog, co w sytuacji tak nadzwyczajnej jak globalna pandemia trzeba docenić.
W tej beczce miodu jest jednak pokaźna porcja dziegciu. Nie sposób oprzeć się wrażeniu, że dialog z biznesem tak bardzo pochłonął rządzących, że zabrakło czasu na choćby krótką pogawędkę z samorządowcami. I chociaż w tarczy 4.0 doczekali się oni w końcu przepisów poświęconych władzom lokalnym, postulaty głównych organizacji samorządowych nie zostały spełnione – wbrew temu, co w środę w Sejmie mówiła wicepremier Jadwiga Emilewicz. Chciałbym wierzyć, że rząd pozostał na te apele głuchy nie dlatego, że większość prezydentów dużych i średnich miast, najgłośniej domagających się pomocy czy choćby dialogu, sympatyzuje z partiami opozycyjnymi lub do nich należy, a prezydent Warszawy jest najpoważniejszym konkurentem Andrzeja Dudy w wyborach.