Minister skarbu Aleksander Grad winą za taki stan rzeczy obarcza swoich poprzedników. I prawdopodobnie ma dużo racji. Stoczniowcy to nie pielęgniarki, czy nauczyciele. Są np. w stanie, ramię w ramię z górnikami, czy hutnikami, sparaliżować stolicę, obrzucając przy okazji policję nie tylko mocnym słowem. Takie zdarzenia psują notowania każdego rządu. Dlatego poprzednie gabinety podchodziły do sprawy restrukturyzacji i prywatyzacji stoczni jak do jeża. I słusznie wytyka to minister Grad. To niedopuszczalne, aby poważny inwestor, zainteresowany przejęciem trzech zakładów, usłyszał od poprzedniego szefa resortu skarbu Wojciecha Jasińskiego – bez żadnego uzasadnienia – że musi starać się o ich kupno oddzielnie. Dobrze, że minister Grad wznowił z nim rozmowy.
Prawda jest jednak taka, że na ostre wolty jest już za późno. Szef MSP zapowiada wprawdzie, że ma przygotowany scenariusz na wypadek odrzucenia przez Brukselę planów restrukturyzacji stoczni. Mimo wszystko zakłady mają zostać sprywatyzowane do końca miesiąca. Szczegółów planu awaryjnego jednak nie znamy.
Może to dobry moment, żeby zadać pytanie, czy polska gospodarka potrzebuje zakładów, których de facto nie potrzebuje żaden inwestor. Nawet jeśli jednym z nich jest kolebka "Solidarności". Może ktoś będzie musiał powiedzieć stoczniowcom, że wielu z nich stanie przed koniecznością szukania nowego zajęcia. Tylko kto się na to odważy? Żaden minister nie chce demonstracji pod swoimi oknami.
Skomentuj na blog.rp.pl