Toteż rachunek i analiza ekonomiczna czy perspektywy rozwoju branży zawsze były mniej istotne niż głosy stoczniowców żądających zachowania status quo. W stoczniach nie były najważniejsze wartość rządowej pomocy z pieniędzy podatników, jakość produkowanych statków, ale wielkość zatrudnienia i wysokość pensji.

Tymczasem przemysł stoczniowy przeżywa kłopoty w całej Europie. Nie mogły one ominąć naszych zakładów. U nas jednak kolejne rządy zamiast modernizować stocznie wolały pompować w nie miliardy złotych publicznej pomocy. Nikt nie ważył się nawet napomknąć, że w Polsce może nie być miejsca dla tylu zakładów. Nawet ich prywatyzacja była tematem tabu, nie wspominając już o sugestiach zbudowania w ich miejscu innych firm.

Tradycję nieszczerego traktowania stoczni kontynuuje rząd Donalda Tuska, który dziś – gdy się okazało, że katarski inwestor pieniędzy za nie jednak nie wpłacił – mówi, że nic się nie stało. Bez winy nie są media – bo gdy znalazł się chętny do kupienia majątku stoczni w Szczecinie i Gdyni, najwięcej miejsca poświęcały jego obietnicom uruchomienia produkcji statków, a nie wiarygodności finansowej.

Cała operacja ze sprzedażą stoczni przypomina kiepską komedię, w której wszyscy starają się pokazać, z jakim poświęceniem ratują zakład. A temu zakładowi może pomóc tylko gigantyczny zastrzyk finansowy, na który Polski po prostu nie stać. Dziś zaczyna się kolejne poszukiwanie inwestora dla stoczni, w której rządzą związki zawodowe. W czasach kryzysu to karkołomne zadanie. To właśnie trzeba szczerze powiedzieć i społeczeństwu, i stoczniowcom. Metoda pustych obietnic będzie kosztować rząd znacznie więcej niż miliardy wydane z kieszeni podatników. Symbolom należą się pomniki, a nie dotowane przez państwo zakłady.

[ramka] [link=http://blog.rp.pl/jablonski/2009/08/18/handel-nadzieja-czyli-jak-nie-uratowano-stoczni/]Skomentuj[/link][/ramka]