Niektórzy obwołali go jedną z ostatnich szans na ratowanie ziemskiego klimatu. Inni bili na alarm, że globalne porozumienie o limitach emisji dwutlenku węgla niewiele pomoże klimatowi, a zaszkodzi światowej gospodarce powoli wychodzącej z zapaści.
Niedawne ujawnienie elektronicznej korespondencji czołowych klimatologów, w której zamartwiali się brakiem wyraźnych dowodów na istnienie związku między działalnością człowieka a globalnym ociepleniem, dodały tylko animuszu przeciwnikom tej teorii.
Zgody nie ma także między rządami. Dwaj najwięksi światowi truciciele – USA i Chiny – zapowiedzieli co prawda gotowość redukcji emisji CO[sub]2[/sub], ale nie będą one tak duże, jak tego oczekiwała Unia Europejska. Inna linia podziału przebiega między państwami rozwijającymi się, które uważają, że ciężar całej operacji powinien spoczywać na bogatych, i bogatymi, którzy wcale się do tego nie palą.
Choć niektórzy ogłosili już fiasko szczytu (na długo zanim się zaczął), dziś wiele wskazuje na to, że jakieś porozumienie – zapewne mniej ambitne od tego, jakie zaproponowała Bruksela, może za to bardziej realistyczne – uda się osiągnąć. Jak wyraźnie widać z sondaży, większość opinii publicznej tak w Ameryce, jak i w Europie uważa globalne ocieplenie za poważny problem, politycy są więc pod presją własnego elektoratu, by coś w tej sprawie zrobić.
I trudno z tego powodu załamywać ręce. Nawet jeśli nie ma żadnych dowodów na to, że emisja CO[sub]2[/sub] powoduje globalne ocieplenie, to zdrowy rozsądek podpowiada, że wyrzucanie do atmosfery coraz większej ilości zanieczyszczeń nie może być obojętne dla zdrowia ludzi i stanu ich środowiska naturalnego. Jak powoli zaczynają sobie zdawać sprawę na przykład Chińczycy – których miasta spowite są gryzącym smogiem, a rzeki zasługują raczej na miano ścieków – natura potrafi straszliwie się mścić za wzrost PKB osiągnięty jej kosztem.